Rate this post

Nie mam fioletowego pojęcia, jak Funny Games (wersja pierwotna, austriacka, bo jest jeszcze jedna, amerykańska, z roku 2007, obsadzona bardziej znanymi nazwiskami, ale wciąż tego samego autora) się u mnie znalazło. Wiem, że leżało długo i jakoś niczym mnie do siebie nie zachęcało. Aż wreszcie – zmęczona premierami, promocją najnowszych hitów i dyskusją nad arcydziełami – włączyłam do obiadu, na chwilę tylko. Tylko przez moment – gdy zobaczyłam nazwisko Hanekego (dacie wiarę, że włączając, nie wiedziałam?), od którego, przesycona recenzjami Miłości, chciałam uciec – zniesmaczona westchnęłam. A potem wystygł mi obiad, za to podniosła się temperatura ciała. I tak dosiedziałam do końca z otwartymi oczami i gęsią skórką, doświadczając – jak dawno – cudownie inteligentnego, cynicznego, mocnego i, po prostu, dobrego kina. 

Streszczanie fabuły Funny Games byłoby zbrodnią i słusznie skazalibyście mnie na powieszenie za zabranie wam przyjemności wzięcia udziału w tytułowej zabawnej grze. Niech starczy więc tyle: małżeństwo z dzieckiem przyjeżdża – jak co roku – do położonego nad jeziorem domku letniskowego. Chcą popływać, złowić parę ryb, pogrillować ze spotykanymi tam wakacyjnymi znajomymi, po prostu odpocząć. Przybycie dwóch młodych sąsiadów niweczy ich plany: goście w wyrachowany sposób zajmują czas i uwagę letników, zapraszając do nietypowej gry, której my – widzowie – mamy być obserwatorami.

 

Przepyszna to zabawa. Przepyszna, choć przerażająca, szokująca i ani trochę zabawna. Haneke w Funny Games zastanawia się nad fenomenem przemocy jako widowiska – nie pyta jednak, w jaki sposób przemoc jest odbierana, raczej zastanawia się, dlaczego ciekawi, ekscytuje, elektryzuje i przyciąga mimo zła, i to zła w czystej postaci, które za sobą niesie. Inicjatorzy letniskowej gry – Paul (genialny Arno Frisch) i Peter (Frank Giering) – używają przemocy dla niej samej, dla zabawy, przyjemności, zabicia nudy, satysfakcji. A mimo to intrygują, wymuszają zadawanie pytań o prawdziwe intencje, pomagając odbiorcy odkryć tę okrutną prawdę, że to właśnie są prawdziwe intencje, że brak motywu też jest motywem, że zło nie musi mieć – i często zwyczajnie nie ma – podstaw. Ta cała nieprzyjemna, a jednak w przedziwny sposób pociągająca i zajmująca zabawa to czyste szaleństwo. I Haneke o tym wie. Świadomie kieruje akcją w taki sposób, by pobudzać widza, angażować go i wybić mu z głowy, że jest tylko biernym obserwatorem. Używa do tego m.in. niedozwolonego w kinie chwytu, którego realizacje zatrważają i wywołują dreszcze (efekt nie do opisania, ale podczas seansu z pewnością rozpoznacie, o czym piszę). Bawi się naszą uwagą i robi z nami – naszym myśleniem, ocenianiem, postawą – co chce. I świetnie mu tu wychodzi gwiazdy.

 

Charakterystyczna dla reżysera cisza (przez cały film muzyka pojawia się zaledwie dwukrotnie – w obu przypadkach dociera z nośnika, radia i telewizji) nie tylko potęguje nastrój, ale wręcz pozwala wybrzmieć treści z podwójną siłą. A brawurowo rozegrane (nomen omen) sceny przynoszą myśl, że ta tak zwyczajna, a przecież zupełnie absurdalna historia oparta głównie na manipulacji i maltretowaniu psychicznym mogłaby przydarzyć się w rzeczywistości każdemu z nas, w tej czy innej postaci, ale zawsze. Kameralnie, minimalistycznie, oszczędnie, a przy tym cynicznie, szczerze i treściwie. Brzmi jak Haneke.

 

Czy polecam? Całą sobą. Nie pożałujecie.