Rate this post
Tak, ja tak na poważnie. W życiu byście nie zgadli, ile energii mój małżonek poświęcił, by namówić mnie na obejrzenie finału serii, którą pamiętam z czasów nastoletnich i o której się poważnie po prostu nie rozmawia. Jak widać, znalazł w końcu wyłom i z uśmiechem zareagował na moje machnięcie ręką na przyrzeczenie nieoglądania głupot. No i wyobraźcie sobie, że nawet całkiem dobrze się na tej głupocie bawiłam.
 
Jim, Kev, Chris, Finch i Stifler spotykają się po latach, by uczcić 13-rocznicę ukończenia szkoły średniej. Wszystko się pozmieniało – miejsce szalonych imprez zajęła nudna praca, a gorące dziewczyny zastąpiła stateczna małżonka lub, w gorszym razie, brak perspektyw na poważny związek. Spragnieni oderwania się od nużącej codzienności, z nostalgią patrzący za siebie na cudowne czasy młodości, rozpoczynają serię imprez, które mają choć na chwilę obudzić ich do życia i jeszcze raz zjednoczyć siły w najlepszym balowaniu pod słońcem.Poważny opis, bo i rzecz w gruncie rzeczy wydźwięk ma dość moralizatorski – ale ten możliwy do wykrycia tylko wówczas, gdy przekopiemy się, jasna sprawa, przez serię odjechanych żartów. Także spokojnie, jeszcze nie pogięło mnie do tego stopnia, żeby interpretować psychologicznie komedie stworzone po to, by się odmóżdżyć. Jest więc mnóstwo głupawych do kwadratu tekstów (naturalnie tak głupawych, że aż śmiesznych), nieprawdopodobnych, obrzydliwych i zabawnych scen z serii „o ja, tylko nie to” i „ale wtopa” (wersje ocenzurowane), słowem dużo humoru adekwatnego do produkcji tego typu. Ale oprócz tego jest też kilka fajnych życiowych mądrości, skupionych wokół problemów małżeńskich i zawodowych bohaterów, dojrzałości, starzenia się i związanych z tym trudności natury emocjonalnej. Nostalgicznie, sentymentalnie i całkiem smacznie. To zaskakujące, bo wszyscy wiemy, jak kończą zwykle sequele – odgrzewany obiad nigdy nie smakuje tak jak ten świeży. Jasna sprawa, że Zjazd absolwentów to nie oryginalna bomba, jaką 13 lat temu było American Pie, i w epoce Kav Vegas nie robi już takiego wrażenia, tym bardziej więc zachowanie względnego poziomu zasługuje na uwagę. A przecież finał serii wyreżyserowany i napisany został przez chłopaków, którzy w chwili premiery jedynki sami wchodzili dopiero w dorosłość i nie mogli wówczas skorzystać z takiej perspektywy, jak Weitzowie i Herz – autorzy American Pie. Ale zanim zaczniecie się zastanawiać, jak to się stało, że jakieś tam ludziki dały radę wybrnąć z tego ambarasu, rzućcie okiem na produkcję filmu: odpowiadali za nią wszyscy najbardziej zainteresowani i najlepiej znający tę robotę. Nie ma co się więc dziwić, że to wszystko ma ręce i nogi, a w dodatku jeszcze trochę bawi.

Wszyscy się, wiadomo, postarzeli, mają na koncie mniej lub bardziej zawrotne kariery, jakieś role, które napotykamy z okrzykiem: „O, to przecież Stifler z American Pie” itp., różne życiowe przejścia. Że im się w ogóle chciało cofnąć i jeszcze raz porobić parę głupot – no cóż, pewnie tak jak ich bohaterowie, skorzystali z szansy zweryfikowania swoich ambicji sprzed kilkunastu lat i chcieli raz jeszcze wskoczyć do tego szalonego świata spod znaku szarlotki, by przekonać się, że aktualne pokolenie jest jakieś mniej dojrzałe,  kiedyś było lepiej i fajniej, rozmowy z ojcem są nadal krępujące, a przyjaźń trwa wiecznie.

Czy polecam? Właściwie czemu nie?