Od seansu minęły godziny, a ja wciąż nie mogę przestać przebierać palcami nad klawiaturą i pozwolić wybrzmieć temu, z czym się gryzę i czym sprawię niektórym – jak myślę – trochę przykrości. A wybrzmieć powinno rozczarowanie, bo Atlas chmur nie okazał się tak zjawiskowy, jak zapowiadano, ani tak epicki, jak obiecywano. To film zrealizowany z szalonym rozmachem, będący wielowymiarową hybrydą gatunkową i mozaiką historii, niosący odważne, bo holistyczne spojrzenie na człowieka i jego kondycję na przestrzeni setek lat, w której jednak zabrakło jednej, małej, ale niezwykle istotnej rzeczy: nieuchwytnego i cudownego w smaku wrażenia, które chwyta za serce, zapiera dech i zapala oczy ogniem zdumienia, fascynacji i podziwu.
Streszczenie fabuły powieści Davida Mitchella, którą reżyserskie trio odważyło się zekranizować, to zajęcie niezwykle trudne i odbierające poniekąd przyjemność wędrowania drogą, jaką twórcy widzowi wyznaczają. Atlas chmur to prawdziwy zbiór map, map miejsc i ludzi, ich losów, myśli, planów, doświadczeń i wpływów, jaki wywierają na to, co dopiero nadejdzie, a o czym nigdy się nie dowiedzą. To atlas ludzkich wcieleń i realizacji odwiecznej walki dobra ze złem. Rzecz o tęsknocie za wolnością, sile miłości, zamkniętym w nas dobru, które domaga się ujścia, międzyludzkich więziach, tym, co nas najpierw łączy, a dopiero potem dzieli. Fabuła trudna do zekranizowania i wymagająca zarówno umiejętności lokowania siebie w przestrzeni linearnej, jak i wieloperspektywistycznego patrzenia na rzeczywistość.
Tykwer i Wachowscy zdradzali takie zdolności, więc odwaga w podjęciu tego zadania nie miała być z ich strony – i nie była istotnie – kuszeniem losu. Atlas… – w całościowym i fabularnym ujęciu – jest filmem przemyślanym, poukładanym i spójnym, a przy tym szanującym widza – zapowiedź ambitnego kina nie byłą tylko chwytem marketingowym. I choć sporo tu patetycznych przemów, szlachetnych, trochę może wyidealizowanych pobudek i nie zawsze trafnych spostrzeżeń na temat celowości istnienia, nikt, szczęśliwie, nie pokusił się o serwowanie gotowych rozwiązań, składanie puzzli, nachalne wskazywanie brakujących elementów i dawanie odpowiedzi na pytania, których noszenie w sobie jest o wiele przyjemniejsze, niż odpowiadanie na nie. Poszczególne wątki tworzą zresztą coś dużo więcej niż łańcuch mikroscenek połączonych punktem wspólnym – to niezwykle bogate w treść opowieści, które mogłyby występować w pojedynkę i służyć za fabuły kilku, zupełnie nowych i interesujących filmów. Co jest – nawiasem mówiąc – jedną z wad filmu, stawiającego sobie za cel ukazanie uniwersalności w różnorodności, i to różnorodności czasoprzestrzennej. Wielość historii momentami przytłacza i choć kolejne sekwencje trwają tylko tyle, ile jest to konieczne, by zaciekawić, to próby ułożenia ich w całość, znalezienia między nimi połączeń, a przy okazji odkrywania kolejnych wcieleń może nie tyle męczą, co odwracają uwagę od głównej osi filmu. Bohaterowie zresztą – mimo że niepowtarzalni, umieszczeni w różnych miejscach, odmiennych okolicznościach, nawet innych czasach – zwyczajnie nie dają się lubić. Nie chcesz się z nimi zaprzyjaźnić, nie darzysz ich większą sympatią, nie kibicujesz z wypiekami na twarzy ich działaniom. Są – mimo widocznej indywidualności i niezłego przecież rysunku psychologicznego – tacy… obojętni. Przedziwne i niemiłe uczucie dla widza, tak często potrzebującego jeśli nie utożsamić się z bohaterem, to przynajmniej go zrozumieć, zaakceptować czy po prostu poczuć jego emocje.
A postaci pojawia się w atlasie całe mnóstwo. Postaci, które dzięki wielowymiarowej fabule, stwarzają ogromne możliwości aktorskie. Jedne są jak małe punkciki na mapie, które niemalże nie przyciągają wzroku, ale są niezbędne, by zarysować kontury większej całości; inne pochłaniają całe obszary uwagi. Tym samym aktorzy, którzy w jednej historii przeszkadzają bądź irytują, w następnej mają szansę znów się wykazać (i zwykle tę szansę wykorzystują). Fantastyczny jak zwykle Tom Hanks, uroczy Jim Broadbent i charyzmatyczny Hugo Weaving zdecydowanie wiodą tu prym.
Technicznie film zrealizowany jest wspaniale. Efekty specjalne, technologia przyszłości, zjawiskowe przestrzenie – nie sposób wątpić, że do budowania tej warstwy przyłożyli rękę autorzy trylogii Matrix. Biegunowo przeciwna naturalna, czasem dzika i nieujarzmiona, czasem cudownie kojąca i olśniewająca natura z nieodłącznym pierwiastkiem przygody to wspólne dzieło Tykwera i potężnego sztabu scenografów. Dzieło niemal doskonałe, bo inteligentnie i wdzięcznie czerpiące z dorobku poprzedników i klasyki gatunku (czy wy też widzieliście to mrugnięcie okiem do widza podczas dwóch scen, żywo odwołujących się do Władcy Pierścieni?). Połączenie sci-fi, przygody, sensacji i melodramatu dało okazję do zaprezentowania niezwykłych umiejętności także w zakresie zdjęć, montażu, muzyki i charakteryzacji. Szczególnie może właśnie charakteryzacji, która serwuje przepyszną zabawę w odkrywaniu pod doskonałym makijażem aktorów już przecież gdzieś widzianych… Świetnie pomyślany, dający dużo frajdy i podciągający ocenę filmu o cały stopień drobiazg.
Jest w atlasie Tykwera i Wachowskich dużo chmur. Jedne układają się w przepiękne, efektowne kompozycje, inne zatrważają, zwiastując niepogodę, a jeszcze inne chronią przed zbyt wysoką temperaturą lub, przeciwnie, irytują, zasłaniając to, co najlepsze. Zawsze tworzą niepowtarzalny świat, który mniej lub bardziej spełnia wyobrażenia o wielowymiarowości i ciągłości ludzkiego istnienia, koniec końców jednak nie rozbija na atomy i nie zachwyca tak, by zagościć w umysłach i sercach widzów na dłużej.
Czy polecam? Niekoniecznie w kinie.