Rate this post

Kino superbohaterskie ma się dziś doskonale. Sprzyjają otwarte na nowe technologie i niezwykłość czasy, w których żyjemy, nasze potrzeby – jako widzów – skupione często wokół poszukiwania w kinie tego, czego jeszcze nikt do tej pory nie pokazywał, ale też nastawione nierzadko na czystą rozrywkę, ogromne pieniądze, które wytwórnie ładują w historie i postaci mające miliony fanów na całym świecie, stwarzające dodatkowo potencjał do niezliczonych kontynuacji. Warner Bros i Marvel Studios doskonale o tym wiedzą i prześcigają się w produkcji crossoverów z udziałem superbohaterów. Batman v Superman: Świt sprawiedliwości to dopiero zwiastun tej podróży. I chyba o jako takim najsensowniej o nim mówić.

 

Trudno bowiem doszukiwać się w pojedynku superbohaterów i poprzedzających go wydarzeniach linearnej historii. To bardziej kolaż albo – jak lepiej to ujął Szymalan – patchwork scen, postrzępionych epizodów, z których twórcy szyją wzór według własnego uznania, nad jednymi pochylając się z namaszczeniem, inne traktując po macoszemu, porzucając na stertę ścinków z nadzieją, że nikt nie zauważy. Tylko że te ruchy – mimo wszechobecnych efektów, walk i wybuchów – są doskonale widoczne i rozczarowujące. Nie sztuką jest dziś pokazać spektakularne starcie bohaterów, sztuką jest nadać temu jakiś sens, pokazać, że każdy spór ma jakieś uzasadnienie, źródło, opowiedzieć o nim i wzbudzić emocje – jakiekolwiek.

Ten brak emocji jest jednym z największych problemów Świtu sprawiedliwości. Jeszcze dekadę temu moglibyśmy powiedzieć: i co z tego, przecież to tylko film o superbohaterach. Ale w międzyczasie zdarzyła się trylogia o Batmanie w reżyserii Nolana i okazało się, że historia superbohatera może nie tylko budzić emocje, ale i odnosić się do uniwersalnych wartości i dylematów moralnych współczesności. Może dotykać i dotyczyć, wzruszać, a nawet bardziej – przerażać. Emocje, które odczujemy podczas seansu, nie są emocjami, które zgotowali nam twórcy. Świetnie rozwinął ten temat w swojej recenzji filmu zwierz popkulturalny, pisząc, że wszystkie uczucia co do bohaterów i całą wiedzę o nich przynosimy w zasadzie ze sobą. W filmie Snydera jedyne, co pochodzi naprawdę od niego i co można wyraźnie poczuć to przesyt – przesyt akcją, efektami, stylizacyjnymi rozwiązaniami, problemami bohaterów, ilością wątków (nawet zakończeń!). Oglądasz i myślisz: o, ja, dużo tego. A potem jest jeszcze więcej, i jeszcze, aż uświadamiasz sobie, że to już jest nieprawdziwe, dalekie nie tylko od ciebie, ale też od całego uniwersum, które stara się przekraczać same siebie. Wszystko tu sięga granic i siłą powstrzymuje się, by ich jeszcze nie przeskoczyć. To zagranie świetnie pokazuje, że można dostać na film miliardy dolarów, wpakować w każdą scenę maksimum tego, co materialne, a nie uzyskać żadnego satysfakcjonującego efektu z prostej przyczyny niezrozumienia historii, intencji bohaterów, duszy opowieści.

Może właśnie dlatego tak bardzo rzuca się tu w oczy wszystko, co zdradza przynajmniej oznaki zrozumienia dla charakterów i ich motywów. Bardzo ładnie na przykład jest zarysowana postać Wonder Woman, przez większość filmu właściwie eterycznej Diany Prince, choć akurat w tym wydaniu wypada zdecydowanie gorzej niż w kostiumie. Bardzo nienachalny, wręcz subtelny wątek, który ma doczekać się rozwinięcia w kolejnych filmach DC Extended Universe. Ale film wygrywa tak naprawdę jeden bohater, właściwie antybohater – Lex Luthor, w rolę którego wciela się dość nieoczywisty na pozór wybór castingowy twórców, Jesse Eisenberg. Niezwykle irytujący w pierwszych scenach, szarpiący się w swoim ciele jak uwięziony demon, z nieustającym słowotokiem i – zdawałoby się – myślotokiem z czasem wciąga w swoją grę i sprawia, że to na sceny z jego udziałem czeka się tu najbardziej. Sporo w nim Jokera, sporo Scarecrowe’a, ale też sporo świeżego w tej drewnianej opowieści szaleństwa, które Eisenberg odgrywa naprawdę dobrze. Nie jest to równoznaczne z tym, że postać Luthora jest dobrze napisana, bo niektóre jego monologi są tak odstrzelone w kosmos, że nie tyle nie można za nimi nadążyć, co zwyczajnie przez ten patetyczny, filozofizujący (bo niekoniecznie filozoficzny) ton tracą na znaczeniu. Ale ostatecznie jeśli Batman v Superman byłby filmem, w którym cokolwiek lub komukolwiek dałoby się ukraść, to zrobiłby to wyłącznie on. Spore zaskoczenie i ogromna, podejrzewam nieuświadomiona na etapie zdjęć przez twórców, wartość filmu.

Nie ma Snyder wyczucia dla głównych bohaterów. Można kiwać głową z niedowierzaniem nad jego interpretacją Człowieka-Nietoperza (agresywny, mściwy Batman – serio?!), absurdem scen pojedynku superbohaterów czy dialogów Batmana i Supermana, szczególnie tych przełamujących ich spór (scena, której żal mi tu zacytować, by nie psuć Wam przyjemności z salwy śmiechu na całej sami, śmiało mogłaby wejść do kanonu najbardziej żenujących i nieprzekonujących w tej serii). Ale to też nie jest wcale tak, że Batman v Superman to całkowite dno. Film ma momenty. Jest tu na przykład kapitalnie oprawiona introdukcja, która – mimo iż doskonale wiemy, że jest świadomie stylizowana na artystyczny klip – przyciąga uwagę i stanowi ciekawe wprowadzenie do opowieści (choć pozbawione zupełnie głębi). Jest fajowy temat Wonder Woman (tutaj możecie go posłuchać), który stanowi jeden z niewielu, niestety!, pożywnych owoców współpracy Hansa Zimmera i jego ucznia, Junkiego XL, która skupiła się właściwie wyłącznie wokół rozszerzenia tematu z Człowieka ze stali i nieudolnych prób stworzenia nowego motywu Batmana. Ogląda się to znośnie, jakoś mocno się te 2,5h nie dłużą, jedynki postawić nie sposób, ale na miano udanego film Snydera nie zasługuje na pewno.

Czy polecam? Niekoniecznie, choć wiem, że fanów gatunku i uniwersum i tak nic przed zweryfikowaniem opinii nie powstrzyma:) Oczywiście, jak każdy film akcji, szczególnie sci-fi, polecam obejrzeć w jak najlepszej jakości – nie tyle nawet multipleksu, co technologii, a więc u nas IMAX – bo czysty dźwięk ma tu kolosalne znaczenie dla odbioru. Megaprodukcje są po prostu stworzone pod najnowsze technologie i choć „łupanka” z filmy Snydera może momentami wstrząsać, nie wyobrażam sobie oglądać takiego filmu za pierwszym razem w kilkuosobowej sali czy w domu. Dajcie znać, jak Wasze wrażenia!