Anthology series – gatunek programu, który w każdym odcinku lub sezonie prezentuje nową historię, nowych bohaterów, zwykle zagranych przez innych niż uprzednio aktorów, i jest bardzo luźno związany z poprzednią odsłoną (np. sposobem prowadzenia narracji, tonacją, klimatem) – cieszy się popularnością od dekad, także na rynku serialowym. Ale dopiero teraz, po latach konsumpcji klasycznych, linearnych seriali, twórcy małych telewizyjnych formatów postanowili odświeżyć tę formę. Sukces takich seriali jak Czarne lustro, American Horror Story czy Detektyw jest najlepszym dowodem na to, że to był fantastyczny pomysł. Fargo wpisuje się w ten trend i – podobnie jak True Detective – podkreśla jedną z największych wad tego gatunku: konieczność rozstania się z aktorami, którzy stworzyli w nich fenomenalne kreacje.
I to od nich należałoby zacząć, bo tworzą nie tylko historię, ale przede wszystkim klimat Fargo, stanowiąc ich niezaprzeczalną i najwyższą wartość. Lorne Malvo – tajemniczy mężczyzna, przybywający do prowincjonalnego miasteczka w Minnesocie – to jeden z tych arcytrudnych do zagrania postaci, które wymagają niemal kamiennej mimiki, powściągliwości w gestach, specyficznego sposobu poruszania się człowieka, który wie wszystko, na wszystko ma czas i zupełnie nic go nie rusza, umiejętności przebijania na wylot wzrokiem i tego upiornego, pobłażliwego uśmieszku, właściwego tajemniczym, do szczętu złym i przerażającym (takim bardzo creepy) osobom. Billy Bob Thornton doskonale odnalazł się w tej roli. Jego Malvo to tak naprawdę trzy różne osoby – bezlitosny morderca, usłużny przyjaciel i zwykły obywatel, który swoją ciemną stronę potrafi przykryć nie tylko bezradnym uśmiechem i sweterkiem w serek (hit), ale i całą mikrorzeczywistością. Jest postacią kompletną, zbudowaną, przejrzystą (mimo że enigmatyczną). Przyjmujemy go takim, jakim jest, nic o nim nie wiedzą, bo wpisuje się w pewien stereotyp, jednocześnie jednak jest Malvo szalenie intrygującym, magnetyzującym bohaterem, który zawłaszcza całą przestrzeń, w której występuje, a gdy go nie ma myśli i tak krążą wokół tej nieobecności.
Thornton aka Malvo pochłania całkowicie aż do momentu, gdy do akcji wkracza Lester Nygaard. Postać zbudowana na totalnie wtórnym koncepcie (oto mamy życiowego nieudacznika, pantoflarza, marnego sprzedawcę w podrzędnej firmie ubezpieczeniowej na prowincji, który przegrał życie zanim je zaczął) rozwija się w tak niewiarygodny sposób, że powoduje – dosłownie – opad szczęki. W pewien sposób przypomina to trochę metamorfozę Waltera White’a z Breaking Bad – jedna decyzja, jedno złożenie broni, chwila zwątpienia uruchamia całą serię przemian, z których można się chełpić, ale z których nie można się wycofać i które są, koniec końców, destrukcyjne dla bohatera i wszystkich, z którymi ma kontakt. A Martin Freeman? Oj, zapomnicie, że to to ten sam Bilbo, który wspierał krasnoludów w wyprawie na Samotną Górę. Aktor jednym, zdecydowanym ruchem oddziela się od kreacji, które dotychczas tworzył, wyposażając swojego bohatera w całą gamę sprzeczności. Nygaard (odczuwam dziką przyjemność na dźwięk tego nazwiska, zupełnie nie wiem, dlaczego) jest postacią, którą charakteryzuje niepokój – wszystko w nim pełne jest strachu, podszyta nim jest nawet jego zyskana pewność siebie – i ten niepokój doskonale wypisany jest na jego twarzy. Rozbiegane, spłoszone oczy, cała seria wiele mówiących min, niepewne gesty, wreszcie charakterystyczne, wyśmienicie powtarzane w najważniejszych konfrontacjach przełykanie śliny (jabłko Adama Lestera ma tu zdecydowanie swoją własną rolę) – to się wprost chłonie.
To fantastyczne doświadczenie oglądać świetnego aktora w świetnie napisanej roli, inteligentną interpretacji czegoś świadomego, na tyle kompletnego, by nie rozjechało się w indywidualnej grze aktora, na tyle jednak niedopowiedzianego, by pozostawiało miejsce na ten rys własny. W taki sposób wykreowani są zresztą także bohaterowie drugiego planu, choć akurat o dwójce z nich – Molly i Gusie – trudno mówić jako o postaciach drugorzędnych, pełnią bowiem w całej historii jedną z głównych funkcji. Allison Tolman jest w ogóle pięknym odkryciem tego serialu – jej gra jest nienachalna, naturalna, a bohaterka w całej swej stereotypowości wyjątkowo przyjemna. Jest też, znany z Breaking Bad i jego spin-offu Better Call Saul, świetny Bob Odenkirk i chyba najbardziej przywołujący klimat oryginalnego, filmowego Fargo Adam Goldberg i Russell Harvard jako bracia „od brudnej roboty”.
Nawiązań do Fargo braci Coen jest, naturalnie, zdecydowanie więcej, by wspomnieć tylko o czołówce, miejscu akcji, wybranych motywach, niespiesznym tempie, otwartych przestrzeniach i – paradoksalnie – gęstej, tajemniczej atmosferze produkcji. Podobnie jak Detektyw jest serialowe Fargo dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, mimo że sama historia jest na tyle zajmująca, że odrywa uwagę od scenograficznych czy w ogóle technicznych detali. Tymczasem tu nawet tak typowa jak mogłoby się zdawać akcja pościgu zbudowana jest w tak niesamowity sposób, że staje się jedną z najbardziej zapamiętywalnych scen sezonu („śnieżna mgła” powstała wskutek zamieci i wychylające się z niej cienie postaci, zmyślnie zmontowane na bazie żonglującego tempa to uczta wizualna). Podobnie jest zresztą z muzyką Jeffa Russo, która świetnie akcentuje te znaczenia.
Nie sądziłam, doprawdy, że ja, tak niechętnie zaglądająca do tego, co kojarzy się z kinem braci Coen, tak się serialem zachwycę. Przyznać się, kto mi go polecił? Wiszę kawę.
Czy polecam? Bardzo.