Rate this post

Zaległości wciąż jeszcze sporo, ale zanim o tytułach tegorocznych, wróćmy jeszcze do roku poprzedniego. O Hasta la vista! można powiedzieć dużo, a można nie mówić też zupełnie nic. Bo dziwny to film. Z początku odrzucający, brzydki i niewygodny, z biegiem akcji nabiera wartości. I choć nie zachwyca, mówi o ludzkiej – nieważne czy sprawnej, czy nie – kondycji coś bardzo ważnego. Coś, czego warto się dowiedzieć i sobie mocno utrwalić.

 

Phillip (Robrecht Vanden Thoren), Lars (Gilles De Schrijver) i Josef (Tom Audenenaert) są niepełnosprawni. Codzienne zmagania z kalectwem i wynikającymi z nich trudnościami, m.in. natury fizjologicznej, niemiłosiernie ich… nudzą. Decydują się więc na wycieczkę, która ma nie tyle odmienić ich życie, co dać im odrobinę skutecznie odebranej przez niepełnosprawność przyjemności. Cel: dom publiczny dla inaczej sprawnych, Hiszpania.

 

To, co rzuca się w oczy jako pierwsze, to okrutne kłamstwo dystrybutora, porównującego w tak śmieszny i bezczelny sposób film Belga do kultowych już niemal Nietykalnych. To brednie są. Hasta la vista! nie jest nawet w części tak wzruszający jak francuski dramat, nie jest też prawie w ogóle śmieszny i nie wzbudza tak pozytywnych odczuć. Nie wierzcie temu plakatowi. Ja dałam się nabrać i byłabym wściekła, gdyby nie to, że twórcy filmu okazali się mądrzejsi niż dystrybutor, łapiąc moją uciekającą już gdzie pieprz rośnie duszę za nogi, i to w ostatniej chwili.

 

Pierwsza część filmu – planowanie wyprawy – nie tylko śmiertelnie nudzi, ale też zniechęca – do bohaterów, aktorów, scenerii, realizacji, wszystkiego właściwie. Niby wiadomo, w czym rzecz, niby postaci są wyraźnie zarysowane, a w gruncie rzeczy nie sposób się do nich w jakikolwiek sposób odnieść, poczuć sympatię, więź, zacząć kibicować, a przynajmniej – obserwować ich poczynania. Dlaczego więc warto wytrwać? Choćby dla fantastycznej, zdaje się, że debiutującej dla polskich widzów, Isabelle de Hertogh, która wnosi w tę dziwną historię tyle ciepłych emocji, że starcza zarówno dla partnerów z planu, jak i widzów. I to jej postać właśnie stanowi bodziec do zmian – zmian niezbyt może spektakularnych, ale istotnych z punktu widzenia własnego „ja” bohaterów i wartościowania.

 

Niepełnosprawność, której ostatnio w kinie (przede wszystkim europejskim) coraz więcej, nie zajmuje tu – wbrew pozorom – pierwszego miejsca. Twórcy odważyli się nawet zedrzeć z bohaterów warstwę ochronną, którą społeczeństwo nakłada na nich z racji ich niepełnosprawności, i pokazać, że osoby chore i kalekie są takimi samymi ludźmi jak wszyscy – mają zalety, ale też wady, i to wady często bardzo brzydkie. Obok pewnej pokory i cichego zdania się na pomoc drugiej osoby, przejawiają niefortunne pomysły, zachowują się mało chwalebnie, mają irytujący sposób bycia i nierzadko są po prostu chamami (jak House – chciałoby się dodać). To wszystko melodramatycznie się w toku akcji równoważy, ale zasygnalizowanie tej oczywistej kwestii jest w zderzeniu z modnym ostatnio odkrywaniem ludzkich (seksualnych) potrzeb osób niepełnosprawnych czymś nowym i ważnym. Jesteśmy tacy sami – my i oni, wy i my. Oczywiste?

Właśnie dlatego warto pokonać na początku niechęć i pozwolić zabrać się chłopakom i Isabelle w tę czasem krępującą, czasem przykrą, ale jednak niezwykłą i poruszającą podroż. Jest ciekawsza niż się pierwotnie zapowiada.

Czy polecam? Mimo wszystko – tak.