Tyle złego nasłuchałam się o tym filmie, tyle złego o nim napisano i tak niesprawiedliwie potraktowano. A okazało się zupełnie nie tak. Bo choć Dziedzictwo Bourne’a nie jest tak dobre jak poprzednie filmy cyklu, to z pewnością nie jest zupełnie nietrafione.
Jason Bourne w nowej części swych przygód… nie istnieje. Ale nikt też nie wciskał nam bzdur, że tak będzie. Jest za to Aaron Cross (Jeremy Renner), jego kolega po fachu, który dowiaduje się czegoś, czego nigdy nie powinien był wiedzieć i zostaje tym samym wrogiem numer 1 swoich szefów. W ucieczkę i walkę o przetrwanie angażuje dr Martę Shearing (Rachel Weisz), która nieświadomie brała udział w intrydze CIA.
Trudno zadowolić fanów cykli. Bo oni sami nie wiedzą, czego chcą. Z jednej strony oczekują czegoś nowego, lepszego od tego, co już zobaczyli, bazującego na znanych im wątkach i bliskim nastroju, ale na tyle świeżego, by oferowało dobrą i choć trochę oryginalną rozrywkę. Z drugiej – burzą się, gdy chce im się zaserwować tradycję, tyle że w nowym wydaniu. Wokół Dziedzictwa Bourne’a narosło wiele kontrowersji. Dla jednych sam brak tytułowego Bourne’a był karygodny, dla innych już na poziomie zwiastunów nowy film Gilroya (zaangażowanego mocno w realizację poprzednich części – scenariusz) był stracony przez sam fakt bazowania na, no właśnie, dziedzictwie Bourne’a. Wszyscy, jak jeden mąż, nie zauważyli tylko jednej rzeczy: Gilroy wcale nie obiecywał, że jego nowy film będzie opowiadał o dalszych losach Jasona Bourne’a (tym bardziej, że zakończenie części trzeciej sugerowało to, co sugerowało). To raz. Dwa – tytuł jasno wskazuje na temat nowej części, nie podlega więc wątpliwości, że z bohaterem trylogii związek będzie tu raczej luźny. Po co ten wstęp? Po to, żeby powiedzieć: Dziedzictwo Bourne’a nie może być traktowane jako złe tylko dlatego, że nie spełnia oczekiwań. Bo te mogą być niepotrzebne, wygórowane lub po prostu… nielogiczne.
Jest jasne, że Dziedzictwo… nie jest tak soczystym kinem akcji jak poprzednie części, szczególnie te reżyserowane przez Greengrassa. Ale Gilroy wcale nie jest w gildii reżyserskiej nowicjuszem. Fakt, że do tej pory znany był z tworzenia świetnych scenariuszy (Adwokat diabła, Armageddon, Stan gry) nie znaczy, że za kamerą sobie nie radzi (Michael Clayton jest tego doskonałym przykładem). „Nowego Bourne’a” ogląda się przecież całkiem dobrze. Nikt tu nic bezczelnie nie kopiuje – bazowanie na utartych schematach jest raczej podręcznikową realizacją gatunku, niż udawaniem czegoś, czym chciałoby się być. Nawet historia – choć sztampowa i przewidywalna – zmontowana jest na tyle przyzwoicie, by stwarzała wrażenie wartkiej akcji. Największą chyba wadą Dziedzictwa… są nierówności tonacyjne. Napięcie, jeśli już się pojawia, to na krótko, nie jest też na tyle wyraziste, by wywoływało szybsze bicie serca czy wypieki na twarzy. Jeśli więc Gilroy zdecyduje się na kontynuację historii Crossa, byłby to najpoważniejszy element, nad którym musiałby popracować.
Aktorsko jest bardzo zwyczajnie. Nie należę raczej do grona oddanych fanów Rennera, obwołujących go jednym z najlepszych aktorów filmów akcji. Był dobry, ale daleko mniej niż choćby w fantastycznym Mieście złodziei. Podobnie Rachel Weisz, aktorka świetna w rolach pierwszoplanowych, tylko dobra na drugim planie. Pozostali – mimo głośnych nazwisk – postali jedynie tłem dla poczynań powyższej dwójki. Nie wiem, czy to dobrze, choć może w tego typu filmie do przyjęcia?
Czy polecam? To jeden z tych filmów, które nadają się na leniwy wieczór bez wielkich oczekiwań, z nastawieniem na niezłą rozrywkę, najlepiej w przerwie od arcydzieł i na pocieszenie po gniotach. Więc tak.