Bourne odkrywa swoją tożsamość, Bourne wyrusza na krucjatę, Bourne stawia ultimatum, Bourne… No właśnie, co właściwie Jason Bourne może jeszcze zrobić w kolejnej, czwartej już odsłonie swojej ucieczki przed bezlitosną CIA? Na przykład pogrzebać w swojej przeszłości, która skrywa wciąż mnóstwo tajemnic. Naciągane? Nie dla Paula Greengrassa, który na tej idei zbudował 120-minutową jazdę bez trzymanki. Pytanie tylko, czy przynajmniej w połowie tak satysfakcjonującą, jak poprzednie.

 Ja mam poważne wątpliwości. Przez cały seans miałam w zasadzie deja vu – wszystko to już widziałam, i to nie g-d-z-i-e-ś widziałam, tylko dokładnie t-u, w filmach o Bournie. Każda scena, każdy pościg, każda bitwa, nawet – czytanie tajnych danych, przebłyski wspomnień, akcje i ustalenia agentów, wszystko to już było. O ile jednak w drugim czy nawet trzecim w filmie z serii można na to przymknąć oko – w końcu zmieniają się cele, pojawiają się nowi przeciwnicy, zabawa ma jakiś sens, o tyle dziś to wszystko już nie bawi i nie zajmuje w takim stopniu jak na początku. Dziś potrzeba już czegoś więcej niż serii pościgów, zdemolowanych aut i ulic, wyostrzonych dźwiękowo bijatyk, wałkowania kolejny już raz tych samych tajnych programów (jeśli ta część nie wyczerpała tematu, to ja już nie wiem, co jest w stanie to zrobić), zaciętego dyrektora CIA, który tylko bezrefleksyjnie powtarza „zlikwidować, zlikwidować”, kilera, któremu przyświecają bardziej osobiste pobudki niż zawodowe rozkazy, czy pięknych agentek, które chcą pomóc, bo a) hołdują prawdzie, b) mają w tym osobisty interes. Nawet nawiązania do aktualnych wydarzeń politycznych (rozruchy w Grecji, afera Snowdena) są już trochę przeterminowane, a na pewno już przefilmowane. Niby nie ogląda się tego źle i seans się nie dłuży, ale film – no, może z wyjątkiem całkiem sensownego final twist – ulatuje z głowy tuż po wyjściu z kina.

A fakt, że Jason Bourne potrzebuje świeżości, świetnie udowadnia m.in. wprowadzenie do obsady filmu Alicii Vikander. Ta młoda, utalentowana szwedzka aktorka, świeża i rozchwytywana po otrzymaniu w tym roku Oscara krew w Hollywood, pokazała, że nawet tak stereotypową postać jak bystra i ambitna agentka z dobrymi intencjami można zagrać inaczej, ciekawiej. Jako Heather Lee jest zaskakująco enigmatyczna, wycofana, nie szafuje tu środkami wyrazu, sprawia bardziej wrażenie czujnej i skupionej, co każe przyglądać jej się uważnie i czytać w tej interpretacji roli nową jakość. Podejrzewam, że wiele osób zobaczy w tym – odwrotnie – brak pomysłu na grę, ale według mnie to całkiem udana rola i tylko szkoda, że tak niewiele zmontowano tu bezpośrednich scen z odtwórcą tytułowej roli. O Damonie zresztą zbyt dużo nie da się tu powiedzieć. Mówi niewiele, głównie ucieka (a to nowość), ewentualnie coś sobie przypomina (gdyby wyciąć powtarzające się czasem aż trzykrotnie wspomnienia film można by skrócić o dobre 20 minut!), słowem – nie robi nic, co dałoby się zapamiętać na dłużej. Więcej tu sentymentu niż faktycznego szacunku za dobrze wykonaną pracę.

 

Ten sentyment zresztą przoduje w ocenach filmu. Bo nie wierzę, że te efekciarskie sceny akcji, którymi film wypchany jest po brzegi (tu naprawdę nikt nie sili się na pisanie dialogów), specyficzna i irytująca praca kamery (shaky cam) i zbyt dynamiczny, by był przejrzysty, montaż, przewidywalne rozwiązania fabularne czy nieudolne kopiowanie (Riz Ahmed gra kropka w kropkę jak Jesse Eisenberg w The Social Network, co jest o tyle żałosne, że nawet bohater ten sam; a Ateny robią prawie za batmanowskie Gotham) to jest jakość, której oczekiwano od kultowej już serii. Sama nawet się na tym złapałam, że wychodząc z sali i słysząc świetne Extreme Ways Moby’ego uśmiechnęłam się z myślą, że odgrzewany, ale to jednak nadal Bourne. Jason Bourne. Także tego.

 

Czy polecam? Niezobowiązująco i bez większych oczekiwań – można. Ale bez ciśnienia.