Po takich filmach jak Sztanga i cash mam ogromną pokusę, by nic nie pisać, nie odzywać się, nie przyznawać, że straciłam dwie godziny cennego życia na taki chłam, zapomnieć. A potem sobie myślę o Was: że komuś z Was może tak jak mi przyjść do głowy, by wybrać się na ten film, poświęcić czas i pieniądze, bo przecież to Bay. Jakkolwiek wspominanie tego seansu sprawia mi ogromną przykrość, mam poczucie, że muszę Was przed nim ochronić. Nawet, jeśli totalnie Was to nie obchodzi. Misja społeczna czas start.

 

Daniel Lugo (Mark Wahlberg) – zgrywający ważniaka osiłek i trener na siłowni – pewnego dnia wpada na szalony pomysł. Wraz ze swoimi kumplami ma zamiar porwać znajomego biznesmena i za pomocą tortur wyłudzić od niego pieniądze, słowem – okraść z czego się da. Problemem tria z siłowni nie jest jednak osiągnięcie celu, ale przekonanie, że realizacja planu przebiegnie gładko i przyjemnie.

 

Mam takie głupie coś, że nie lubię przerywać oglądania filmów. Nawet gdy okrutnie się na nich męczę i po kilku minutach jestem pewna, że nic dobrego z tej fabuły nie wyniknie, siedzę uparcie i próbuję wykrzesać z siebie odrobinę choćby zainteresowania, szukając przy okazji rozmaitych zajęć, pomagających mi przetrwać (prasowanie, malowanie paznokci, gimnastyka itp.). Cały czas zdaję sobie sprawę, że marnuję czas, że ten film nie wnosi do mojego życia absolutnie nic, że oglądanie go byłoby uwłaczające nawet dla kilkuletniego intelektu, ale nie – ja dzielnie oglądam, bo nie wyobrażam sobie, jak można ocenić film, nie zapoznając się z nim od A do Z.

 

I tak było właśnie z tym filmem. Od początku coś mi tu nie grało. Raz że totalnie nieinteresujący i niezapamiętywalny zwiastun, dwa że ta kogo właściwie obchodząca sztanga, trzy że Wahlberg… Ale że mąż chciał zobaczyć, a ja jestem dobrą żoną, pomyślałam, że właściwie czemu nie, może się mylę. Pożałowałam gdzieś w okolicach czwartej minuty, a zostało jeszcze – o, losie – sto dwadzieścia pięć, które trwały sto lat i podczas których przybrałam milion pięćset sto dziewięćset niewygodnych pozycji. Tak jakby to coś zmieniło. Taki to film.

 

To już czwarty akapit, w którym nie mam nic do powiedzenia o tym, co właściwie zobaczyłam i w którym jęczę, jak mi było podczas seansu źle. Problem w tym, że choćbym bardzo chciała, w przypadku tego filmu naprawdę nie ma o czym mówić. Fabuła – podobno oparta na faktach (omg, naprawdę ludzie są tacy głupi?) – to zlepek scen, które zupełnie się nie kleją i są tak ciężkostrawne, że zatrzymują się gdzieś między przełykiem a żołądkiem i stoją, wywołując ból. Akcja, której jest tu multum, to chyba największy zbiór klisz filmowych roku – jest tu wszystko, co kojarzy się z sensacją i kryminałem, od narkotyków, przez nagie, silikonowe dziewczęta i grube pieniądze, aż po głupie śmierci ze stertą flaków na wierzchu. Mnóstwo kolorowych, szybkich, niekoniecznie atrakcyjnych zdjęć, zmontowanych na zasadzie: „Posklejajmy to tak, żeby wszyscy myśleli, że to konwencja teledysku, tylko w wersji slow”. Aktorsko totalnie nijako, szkoda tego Marka, bo utwierdza tylko w przekonaniu, że role bezbarwne to jego specjalność (Tedowi będzie smutno).Ale przecież to Bay, powiecie. Tak, to Bay. Ten sam, który wysłał Bruce’a Willisa w kosmos, by ratował świat przed tak rychłą, jak i wątpliwą zagładą, i ten, który wymalował straszne Pearl Harbor z pięknymi buziami Josha i Bena, a potem wziął się za konstruowanie autobotów i innych decepticonów. Tylko co z tego właściwie? Czy naprawdę kretyński, bezsensowny film musi otrzymać wyższą ocenę tylko dlatego, że podpisuje go swoim nazwiskiem znany reżyser? Może nie musi, ale otrzymuje. O ile jeszcze recenzje krytyków amerykańskich – widzących może w historii Daniela Lugo jakąś pokręconą metaforę amerykańskiego snu – są zrozumiałe, o tyle na gruncie europejskim, więcej – polskim, to nic innego, jak pozbawiony logiki ukłon w stronę człowieka, któremu tym razem się nie udało. Ludzie, bądźmy uczciwi, no, Sztanga i cash to nieporozumienie. Nic ponad.

Czy warto? Absolutnie nie.