Rate this post

Miałam nosa do tej Imigrantki – że nie poszłam na nią wcześniej, w okolicy premiery. Teraz – podczas letniej edycji tanich seansów w ARS-ie, za marne 6 zł – nie było mi specjalnie szkoda, choć słuchanie przez dwie godziny,  jak ktoś łamie sobie język na polszczyźnie, mogło być niewarte nawet tej ceny. Niewiele się myliłam – zarówno co do filmu, który okazał się mało udany, jak i języka polskiego, który został przez Marion i jej kolegów z planu zamordowany, z zimną krwią.

 

Język polski pojawiający się w zagranicznych filmach zawsze jest sensacją. O ile jednak przeklinająca po polsku służąca czy robotnik z Polski w filmowym epizodzie to tylko egzotyczne ciekawostki, o tyle główny bohater z polskimi korzeniami, w rolę którego wciela się niepolskojęzyczny aktor – to już coś. Kiedy Meryl Streep zagrała Polkę w Wyborze Zofii, wszyscy piali z zachwytu. Gdy po 32 latach w jej ślady poszła Marion Cotillard – też pieją. A przecież głupio pieją, bo to, co aktorka wyczynia na ekranie, aż prosi się o nałożenie sankcji karnych na konsultantów językowych, którzy pracowali przy filmie. Nie można, no nie można dopuszczać do sytuacji, gdy w najbardziej dramaturgicznym momencie filmu widz zakrywa usta dłonią, by powstrzymać parsknięcie. A tak działo się nie w jednej, nie w dwóch, ale w wielu scenach Imigrantki. Szacunek dla żmudnej pracy aktorki (ciężkiej przecież nauki języka polskiego) zestawiony z takim efektem po prostu pęka jak bańka mydlana. Ciężko uwierzyć, że nikomu nie przeszkadza, gdy anglojęzyczni aktorzy w filmach o rodowitych Japończykach, Egipcjanach, Hiszpanach czy Norwegach mówią po angielsku, a gdy robi się film o Polakach i Rosjanach, to koniecznie trzeba wtedy silić się na oryginalny język. I potem zdziwienie, że nie wyszło. A tylu fajnych polskich aktorów czeka na życiową szansę…

 

Sprawa języka jest w filmie Graya [sic!] tak istotna i sprawia tak duży dyskomfort, że pozostałe elementy filmu schodzą na dalszy plan. Nie mam zresztą o to żalu, bo też nie ma w nich nic, co mogłoby zatrzymać uwagę na dłużej. W przewidywalny sposób jedynym światłem Imigrantki jest Joaquin Phoenix, który dwoi się i troi, by zatrzeć niemiłe wrażenie, że ta fabuła jest średnia, że koleżanka-bohaterka jakoś nie wzbudza litości, że cała historia nie płynie, a z trudem się sączy. Szkoda go na taki film. Szkoda też Marion, którą ogląda się wspaniale w francuskich filmach, w których ze swoją subtelnością i enigmatyczną zmysłowością świetnie się odnajduje, ale tu zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić.

 

Oceniłam ten film na 4. Po napisaniu powyższego chciałam zmienić tę ocenę na 3, ale od 10 minut uparcie wyskakuje mi błąd operacji. Cóż. Ostatecznie nie umarłam na tym filmie z nudy. Historia mnie nie porwała, nie zaciekawiła, nie wzruszyła, no ale jakoś się ją oglądało. Tylko że mi „jakoś” nie wystarcza, po prostu.

 

Czy polecam? Nie.