Bardzo lubię, gdy polecacie mi filmy, do których jeśli w ogóle bym dotarła, to chyba dopiero w następnym życiu. O Alfiem na przykład w ogóle nie słyszałam i pewnie nie skusiłby mnie niczym do zapoznania ze sobą – Jude Law nie należy do moich ulubionych aktorów, a i w realizację nie zaangażował się nikt, kogo pracę śledzę. I pewnie bym z tą ignorancją spokojnie przeżyła, bo z oceną filmu mam problem do tej pory. Dlaczego? O tym dla Grzegorza, który recenzję zamówił, i dla Was w kilku zdaniach poniżej.
Alfie to klasyczna historia casanovy, który zmieniając kobiety jak rękawiczki, nie potrafi się ustatkować. Zapominając, że każda zabawa ma swoje granice, a tragedia może spaść jak grom z jasnego nieba, tytułowy bohater żyje z dnia na dzień, nie przejmując się ani swoimi „ofiarami”, ani przyszłością. A gdy wreszcie to robi, uzmysławia sobie, że… No, właśnie – uzmysławia sobie to, co każdy uzmysłowiłby sobie w takim momencie. Czy Shyer, reżyser filmu, odkrywa tu Amerykę? Nie. Czy zrobił to Gilbert, autor tej historii, który popełnił jako pierwszy film o tym tytule w 1966 roku? Pewnie też nie, ale był pierwszy. Czy historia Alfiego jest na tyle ciekawa, by ją powtarzać, nawet gdy minęło 40 lat od pierwszych podbojów miłosnych bohatera?
To pytanie towarzyszyło mi przez cały seans. Sprzedawanie oczywistości już dawno się zużyło, pewnie dawniej niż dekadę temu, pytanie tylko, czy pojawiające się podczas seansu znużenie wypływało właśnie z tej prawdy, czy raczej perspektywy dzisiejszego, żądnego coraz to nowszych, bardziej świeżych tematów widza. W Alfiem nie ma nic złego – to bardzo prosta, pełna stereotypów, lekkostrawna opowieść z morałem, który każdy na którymś etapie życia sam w sobie zawyrokował, ujmująca prawdopodobnie wyłącznie zabawną postacią głównego bohatera (choć i tu pewnie sympatia do Alfiego rozkładałaby się dość nierówno). Dziwić może przypisanie filmowi lekkości, ale tak – film Shyera, jakkolwiek próbujący wznieść się na pewien poziom tragizmu (wątek dziewczyny przyjaciela czy samotnej matki), pozostaje konsekwentnie na równinie komedii, w której gorycz jest jednak skutecznie przełamywana słodyczą.
Nie udało mi się dotrzeć do oryginalnego Alfiego ze świetnym tam podobno Michaelem Cainem w roli głównej. Być może miało to jakiś wpływ na odbiór wersji z 2004 roku, być może nie – jeśli widzieliście obie, chętnie poczytam o zaletach i wadach oryginału i remake’u w komentarzach.
Czy polecam? Można, ale nie trzeba.