Kieł to bardzo niewygodny film. Zdumiewa, irytuje i obrzydza. Każe ci żałować tego spotkania od początku, świadomie wzmaga w tobie przekonanie, że jest niegodną polecenia komukolwiek szmirą i pozwala odetchnąć z ulgą, gdy wreszcie się kończy. A potem nie chce się od ciebie odczepić – łazi za tobą, prowokuje do wyrokowania, zmusza do refleksji i intertekstualnych wycieczek. I wciąż niemiłosiernie drażni.
Pięcioosobowa rodzina mieszka w domu otoczonym wysokim murem. Dzieci jeszcze nigdy nie miały okazji przekroczyć jego bramy i zobaczyć świat zewnętrzny. Wychowane pod rygorystycznym okiem ojca, jak gąbka chłoną schematy i metody, wpajane im skrupulatnie przez rodziców – bierną matkę i ojca-tyrana, który jako jedyny ma prawo wyjść poza mur. Nastoletni chłopak i jego zaledwie kilka lat młodsze siostry nie mają pojęcia, jak wygląda cywilizacja, swobodnie posługując się językiem zmieniają – naśladując rodziców i powtarzając zasłyszane od nich znaczenia słów – ich semantykę (nazywając solniczkę telefonem albo żółte kwiaty żywymi trupami), nie znając podstawowych zasad życia społecznego, działają według naturalnych instynktów i odruchów, a gdy te podążają w niebezpiecznym według ojca kierunku, są kierowane na bezpieczne tory. Bezpieczne, czyli wytyczone przez ojca właśnie, który w zamian za nieobecne w domu media (telefon jest, ale schowany w szafce, telewizor także ma swoje miejsce, ale emitowane w nim są stare nagrania z własnej kamery, a z radia dobiegają dźwięki klasycznej muzyki, rzekomo autorstwa… dziadka) organizuje swoim dzieciom kuriozalne zabawy, polegające na rywalizacji i mające na celu wykształcić w nich cechy zdobywcy. Jedyną osobą, która ma wstęp do domu jest Christina (jedyna zresztą, którą poznajemy z imienia) – młoda dziewczyna, która ma za zadanie zaspokoić seksualne potrzeby chłopca, a przy okazji sieje trochę zamętu wśród jego sióstr. Dzieci mogą wyjść z domu pod jednym warunkiem. Musi wypaść im kieł, a najlepiej – wypaść i odrosnąć. Jedna rzecz tylko niepokoi wszystkich – szósty członek rodziny, syn i brat, nie spełnił tego warunku, a jednak odszedł. Kiedyś ponoć przekroczył mur i stało się z nim – w wersji ojca – coś strasznego. Zaznał smaku wolności? A może wolność go pożarła?
Odpowiedź na to pytanie pojawi się, ale dopiero po filmie i w waszych głowach. Lanthimos niczego nie ułatwia – nie ma tu miejsca na retrospekcje, zbędne wyjaśnienia, wskazanie na przyczyny i motywacje. Nie wiemy, dlaczego to wszystko się dzieje; kiedy i z jakiego powodu ojciec wpadł na tak szalony pomysł, by wychowywać swoje dzieci w oderwaniu od świata; kim on jest, że czyni z siebie demiurga i co musiało stać się w jego życiu, że ma w sobie tak silną potrzebę sterowania życiem innym i tyranizowania w sposób maksymalnie wyrachowany. Nie znamy myśli bohaterów, możemy ich oceniać jedynie na podstawie kuriozalnego zachowania i wyborów, które podejmują albo raczej których nie podejmują. Zostajemy wrzuceni w samo centrum tego mikroświata i zdumieni jego funkcjonowaniem, wychodzimy pogubieni, nierozumiejący ani tego, skąd ono przychodzi, ani dokąd zmierza. Zakończenie zdumiewa, rozdrażnia, ale prowokuje – i to nie tylko do ferowania wyroków, ale i stawiania kolejnych pytań, które chętnie bym wam tu zaserwowała, gdyby nie konieczność podania w zestawie spoilerów (ciekawe i inspirujące do dalszych rozmyślań teorie znajdziecie w komentarzach do filmu w filmwebie).
Żyjące w izolacji dzieci zachowują się nienaturalnie, są sztywne, drewniane, papierowe, nieprawdziwe; ich masochistyczne, epatujące fizjologizmem zabawy szokują i zniesmaczają. Możemy się zastanawiać, dlaczego dzieci znoszą swoje życie z takim stoickim spokojem, dlaczego się nie buntują, dlaczego tak bezrefleksyjnie chłoną narzuconą im rzeczywistość i przyjmują to, co mówią rodzice za pewnik, ale odpowiedź jest w zasięgu ręku – one po prostu nie znają innego życia, innych wzorców, nie mają z czym porównać, do czego odnieść modelu, według którego żyją, schematu, w który się wpisują. Kieł to wariacja na temat terroryzmu, metafora autorytarnych rządów w skali mikro, gdzie odnajdziemy wszystkie ich absurdy, od osobliwego systemu nagradzania za posłuszeństwo i karania za zachowania niezgodne z zasadami panującymi w domu, przez relację my-oni (przy czym wrogiem ludu są tu bestie, czyhające na dzieci za murem) i ustawiczną kontrolę nad tym, na co rządzeni patrzą, czego słuchają, jakie mają popędy i co myślą, po manipulację i fizyczny terror. Lanthimos pokazuje, że utopia wciąż jest możliwa i że wciąż wiąże się z większym niebezpieczeństwem niż koślawa rzeczywistość, w której żyjemy. Niezbyt oryginalne, ale przejmujące i niepokojące.
Ale w robieniu filmu nie tylko o fabułę przecież chodzi. Jest ona, jasna sprawa, niezwykle ważna i najczęściej na jej podstawie decydujemy, czy tytuł jakoś nam w pamięć zapadnie, czy wyleci wraz z końcowymi napisami. Zawsze z ciekawością podchodzę do świeżych we własnym repertuarze propozycji: wiecie, kino regionalne, z którym nie znasz się nawet z widzenia, aktorzy, których nie kojarzysz z żadnych ról, nie masz więc wobec nich ani żadnych oczekiwań, ani uprzedzeń, obcy klimat, akcja osadzona niby blisko, ale jakoś tak niezbyt swojsko. To, co pokazują aktorzy wcielające się w postaci z Kła (wiem, ignorancja, że nie wymieniam nawet ich nazwisk, ale co komu z tego?) jest, zdaje się, dokładnie tym, czego oczekiwał od nich Lanthimos. Nienaturalność ich gry idealnie spaja się z wyuoczonymi zachowaniami, cudacznymi gestami i sztucznymi reakcjami. To odrzuca, ale w jakiś sposób też intryguje. Wnętrze bogato przecież urządzonego domu i ogrodu zdumiewają surowością i trudną do zdefiniowania grozą, jakby tuż za murem faktycznie czaiły się krwiożercze bestie. Tyle że nie o kota tu idzie, a o wolność, która wydaje się tu być największym wrogiem.
Czy polecam? To jeden z tych filmów, których nie ogląda się zbyt dobrze, ale za to świetnie się o nich rozmyśla i zażarcie dyskutuje. Jeśli jesteście na to gotowi – ryzykujcie.