To nie jest komedia, która śmieszy co minutę, ale nie jest to też komedia debilna. Powiedziałabym raczej, że humor jest tu dość stonowany – tym, co śmieszy, jest raczej absurd i różne przejawy paranoi, a w całej historii jest więcej ciepła i kilku mądrości niż ostrej jazdy bez trzymanki. Postać Mary Horowitz jest wyjaskrawiona, ale nie po to, by na siłę bawić czymś, co w gruncie rzeczy bawić nie powinno, ale raczej, by tym silniej uwydatnić jej życiowy dramat i sposób, w jaki próbuje się uporać z własną samotnością. Mimo tego, że jest kompletnie odjechana, niedorzeczna, śmieszna wręcz, nie da się jej nie lubić – pasja, która ją prowadzi, nieporadność i absolutna naiwność, są ujmujące. Bullock zagrała tę rolę świetnie. U jednej z blogerek natknęłam się ostatnio na pytanie retoryczne w tym kontekście: od kiedy to dostaje się Złotą Malinę za rolę, a nie grę? Bo, ewidentnie, Sandrze nie można tu niczego zarzucić; a to, że jej bohaterka ma trochę nie po kolei w głowie… Zresztą te nagrody zupełnie mnie nie ruszają, rzadko w ogóle pamiętam, żeby zerknąć, kogo obsmarowano tym razem, ale skoro muszą zarabiać, niech zarabiają, nie ma się czym sugerować (właściwie tak jak i w przypadku innych globów i oscarów; i kto to mówi…).
Mimo wielu niedociągnięć w konstrukcji pozostałych bohaterów i całej fabuły, spodobała mi się powściągliwość twórców w dopinaniu historii na ostatni guzik, sileniu się na jednoznaczny, niepodlegający dyskusji i, naturalnie, happy end. Naprawdę więc nie jest źle, ale nie wydaje mi się też, by był to film nadający się na ambitny wieczór z kinem. Ale na stan, w którym się znajdowałam – wystarczający.
Czy polecam? Powiem tak: zdaję sobie sprawę, że mogę nie być w pełni obiektywna i racjonalizować sobie niezbyt wysoki poziom filmu olbrzymią sympatią do Sandry Bullock. Miejcie to na uwadze:) A więc – tak.