Filmy kostiumowe może i nie są moim ulubionym gatunkiem i może też jakoś często ich nie wybieram, ale zawsze szanuję i oglądam uważnie. Zresztą, nieraz przecież wydawało mi się, że w całym komplikowaniu sobie życia przez bohaterki takich filmów, jest jakiś urok, że to wszystko jest w pewnym sensie pociągające, wdzięczne, takie naiwne, a przy tym przecież śmiertelnie poważne. Jane Eyre przyniosła nową refleksję na temat tego typu filmów: z ładnej historii, ubranej w piękne stroje i osadzonej w malowniczych rejonach historii i geografii, można uczynić nieprzeżuwalny gniot. Taki, co to ogląda się na 4 razy, a i tak wyje się z nudów.
O tym, że historia jest bezbarwna i nudna jak flaki z olejem, winić należy panią Charlotte Brontë. Matka Natura całe swoje siły wytężyła w obdarowanie talentem pisarskim jej siostrę, Emily (autorkę Wichrowych wzgórz), ale Charlotte nie miała zamiaru się poddać i uszczęśliwiła świat powieścią „Dziwne losy Jane Eyre”. Że losy Jane były dziwne, to bym akurat nie powiedziała – mało to wówczas było sierot, poddawanym rygorystycznemu wychowaniu w klasztorach, a potem wypuszczonych jak ptaszki z klatek w świat, by zakochać się w pierwszym lepszym panu, co to dłużej zatrzyma na ich „słodkich kibiciach” wzrok? A że po drodze zdarzył się – mało zresztą twórczy – dramat, cóż. Właściwie to dziewucha powinna być wdzięczna losowi, że ją doświadczył; jej rówieśniczki pewnie wiodły monotonny żywot guwernantek, odzianych w szare sukienki, uczesanych w nieśmiertelne koki, marząc o strojnych kapeluszach i tańcach w rytm muzyki dobiegającej z salonu. No ale dobra, kogoś historia zainteresowała, ktoś może stwierdził, że skoro Duma i uprzedzenie, że skoro Rozważna i romantyczna, to może i Jane Eyre się sprzeda. Szkoda tylko, że zapomniał popracować nad tym, co mogłoby z nudnej powieści uczynić zjadliwą fabułę i przyjemną dla oka grę.
Scenariusz – jak to scenariusz – trochę rzecz okroił, trochę przewietrzył, próbując zachować w miarę przyzwoitą spójność, ale co tam scenariusz, skoro aktorzy, a właściwie aktorzyny, przykuwają tu bardziej uwagę. Pojedynczo i personalnie chodzi o jedną aktorzynę, która zmusza widza do gimnastyki głowy (wiecie, opada w lewo – pion – opada w prawo – pion – i do dołu raz – i pion). Jeszcze niedawno szczerze broniłam dziewczyny u jednego z blogerów. Że ma potencjał, że nie jest taka zła, że gdzieś tam coś tam jej się udało… Mea culpa, nie wiem, czego się wtedy nałykałam, serio. Bo to, że gdzieś tam (we Wszystko w porządku chyba) udało jej się nie razić i że gdzie indziej wtopiła się elegancko w tło, pozwalając wykazać się prawdziwym aktorkom (choćby Albert Nobbs), nie znaczy, że coś jest na rzeczy. Wasikowska może i pasuje do roli delikatnej, mdłej i wycofanej Jane, ale z jej ekspresją można sobie żyły podciąć. Dawno nie widziałam, żeby ktoś tak mocno silił się na aktorstwo i żeby komuś sprawiało taką trudność wyduszenie z siebie odpowiedniego grymasu. Ciągle z tą samą miną, niezdolna wykrzesać z siebie bogatszych emocji, czekała chyba tylko, aż będzie mogła zrzucić z siebie te halki i falbany i wypluć drewniany kołek, który uciskał jej żołądek przy każdej scenie. Coś okropnego. Może i jestem niesprawiedliwa, może i nie rozumiem specyficznej konstrukcji osobowości bohaterki (och) i nie ogarniam swoim małym umysłem czaru jej relacji z partnerem, ale coś mi się wydaje, że bez tej wiedzy jakoś będę żyła.
Pozostali aktorzy – no jacyś byli, ale kto, co, jak, gdzie, kiedy, pod jakim warunkiem…, doprawdy nie wiem. Może Fassbender jako jedyny rzeczywiście wybrnął z tego z twarzą: dość przyzwoicie wpasował się w przekorną osobowość Rochestera, choć i tak zupełnie nie podzielam zachwytów nad jego aktorstwem i wcale nie uważam, że jest odkryciem ostatnich lat i nadzieją współczesnego kina. No i – w ostateczności – co z tego, że się chłopina starał, jak partnerowała mu drewniana lalka?
Czy polecam? A broń Was Panie Boże.