Rate this post
Najpierw myślałam, że to będzie film o czterech różnych dziewczynach, które coś łączy. Potem gdzieś wyczytałam, że Martha Marcy May Marlene to jedna osoba z czterema (właściwie trzema) imionami i dwoma życiami, które przykleiły się do niej jak druga skóra i nie chcą odejść. Albo nie mogą, bo ich właścicielka nie może się zdecydować, które z nich daje jej spełnienie. Może żadne?
Martha (Elizabeth Olsen) żyje w domku na odludziu z grupą – jak się początkowo wydaje – znajomych. Czuje się nieswojo, ewidentnie coś jej doskwiera, jest spłoszona i czymś mocno wystraszona. Ucieka. Niedaleko i nieskutecznie, bo od własnych lęków uciec nie sposób, ale wystarczająco, by spróbować. Lucy (Sarah Paulson) nie posiada się z radości, że jej młodsza siostra po dwóch latach milczenia dała znak życia – zaprasza ją więc do ładnego domu nad jeziorem, w którym pomieszkuje wraz z mężem. Ale powrót do starego życia nie jest taki prosty. Szczególnie gdy ostatnie dwa lata spędziło się w sekcie, w której panowały osobliwe normy, nie trzeba było ustalać żadnych wewnętrznych zasad i, przede wszystkim, wysilać umysłu w procesie myślenia.

Film skonstruowany jest na zasadzie przeplatania czasu rzeczywistego, czyli pobytu Marthy w domu siostry, z retrospekcjami – wspomnieniami dziewczyny z życia w małej, dążącej do samowystarczalności wspólnocie, w której nosiła imiona Marcy May oraz Marlene. Jeśli wyobrażacie sobie, że w tej małej komunie odbywały się rytualne msze, palenie kadzideł i innych ziół, ćpanie i wlewanie w siebie niezidentyfikowanych płynów czy erotyczne orgie, to czas otrzeźwieć. Bo „rodzina”, do której należała Marcy May nie jest sektą religijną, ba!, daleko jej w ogóle do fanatycznych grup, bazujących na masowemu propagowaniu wartości, których nie znajdziesz w normalnym świecie. Reżyser filmu, Sean Durkin, sam zresztą przyznaje, że
 

(…) z tym kojarzy nam się sekta – z religijnymi ceremoniami, wspólnymi modłami i fundamentalistycznie traktowaną ideą tego czy innego Boga. Tymczasem w Stanach istnieje mnóstwo małych grup zupełnie innego typu. W filmie specjalnie umieściłem ją niedaleko Nowego Jorku, bo takie wspólnoty powstają wszędzie, nie tylko na prowincji, w Teksasie czy Kansas. I ogromna ich część nie ma nic wspólnego z religią.

 

Nowicjusze pojawiają się tam znikąd, codzienne życie upływa członkom rodziny na pracy i wspólnym odpoczynku, a to że nowe członkinie muszą zostać ochrzczone oczyszczającymi (i ogłupiająco-usypiającymi) ziołami i stosunkiem z guru sekty (John Hawkes), a w międzyczasie rodzina oddaje się rzeczywiście zorganizowanym i naprzemiennym stosunkom seksualnym, to już inna bajka. Wszystko jest tu wspólne: jedzenie jest wspólne, praca jest wspólna, ciało jest wspólne, nawet dziecko, które urodziła guru jedna z członkiń sekty, jest wspólne. Ale wszystko w wolności – nie chcesz, nie rób, ale coś na pewno dla siebie znajdziesz, przecież tu jest tak wspaniale. To, co najistotniejsze, to naturalne zahamowanie rozwoju własnej osobowości – oczywiście niezupełnie jawnie i w formie totalnego prania mózgu o mocno patriarchalnym wydźwięku. Myślenie jest tu zabronione i karane.

Można formalnie i szablonowo powiedzieć, że jest to świetne studium wyjaławiania umysłu z racjonalnego myślenia, wyprania go z wszelkich własnych inicjatyw, służących dobru własnemu, a nie wspólnemu, przefarbowaniu go na myślenie narzuconymi schematami. Można też, że jest to jakiś obraz życia w sekcie. Ale to nie do końca to. Martha Marcy May Marlene to coś więcej niż ukazania procesu przejścia z jednej struktury społecznej do drugiej, marginalnej. Zresztą, Durkin w wywiadzie dla GW sam przyznał, że pozwolił sobie przy okazji tego filmu na kilka dziur fabularnych. Etapy włączenia się do sekty przedstawił w swoim wcześniejszym filmie – „Mary Last Seen”, tu zaintrygowała go optyka dziewczyny, której życie w komunie zmieniło myślenie o sobie i otaczającym świecie do tego stopnia, że stała się zagadką nawet dla samej siebie. Martha jest totalnie pogubiona, nie może się dopasować do nowej-starej rzeczywistości, ogarniają ją paranoje, wciąż czuje za plecami oddech niedawnych braci i sióstr, ma nawet halucynacje z ich udziałem. Z drugiej strony nie może jasno przyznać przed sobą samą, że tamto było złe, że tu jest lepiej; nie wie, gdzie była szczęśliwsza, gdzie jest jej miejsce, co daje jej spełnienie. Martha szuka. Ma pełną świadomość sprzeczności, które nią targają, nieracjonalności swojego zachowania i krzywdy, którą nieświadomie wyrządza bliskim, ale nie potrafi tego zwalczyć. I nie mają racji ci, którzy twierdzą, że zwrot w kierunku specjalistycznej pomocy, do której dojdzie bądź nie, udowadnia tezę, że najbliżsi nie potrafią wesprzeć i postawić na nogi. Bo to są już zbyt daleko posunięte zaburzenia, by słaby człowiek – słaby, bo kochający – był w stanie skutecznie pomóc, nie szkodząc jeszcze bardziej.

Elizabeth Olsen – zupełnie nieznana siostra bardzo dobrze znanych bliźniaczek Olsen, które w wieku lat dwudziestu bodaj kilku porzuciły już – zmęczone – karierę aktorską, którą rozpoczęły będąc jeszcze w pieluchach – zadebiutowała (bo to, zdaje się, pierwszy jej występ pierwszoplanowy) w doskonałym stylu. Niby nie pociąga, niby nie porusza, nie rzuca na kolana, ale świetnie oddaje poczucie zagubienia i targający jej bohaterkę niepokój. To tak jak cały film: nie wstrząsa, nie szokuje, ale niepokoi i robi wrażenie. I jeszcze John Hawkes – najszczuplejszy aktor świata, którego żyły prawie że stoją obok niego – świetny, jak zawsze. Wart uwagi, bardzo wart.

Czy polecam? Tak.