Film skonstruowany jest na zasadzie przeplatania czasu rzeczywistego, czyli pobytu Marthy w domu siostry, z retrospekcjami – wspomnieniami dziewczyny z życia w małej, dążącej do samowystarczalności wspólnocie, w której nosiła imiona Marcy May oraz Marlene. Jeśli wyobrażacie sobie, że w tej małej komunie odbywały się rytualne msze, palenie kadzideł i innych ziół, ćpanie i wlewanie w siebie niezidentyfikowanych płynów czy erotyczne orgie, to czas otrzeźwieć. Bo „rodzina”, do której należała Marcy May nie jest sektą religijną, ba!, daleko jej w ogóle do fanatycznych grup, bazujących na masowemu propagowaniu wartości, których nie znajdziesz w normalnym świecie. Reżyser filmu, Sean Durkin, sam zresztą przyznaje, że
(…) z tym kojarzy nam się sekta – z religijnymi ceremoniami, wspólnymi modłami i fundamentalistycznie traktowaną ideą tego czy innego Boga. Tymczasem w Stanach istnieje mnóstwo małych grup zupełnie innego typu. W filmie specjalnie umieściłem ją niedaleko Nowego Jorku, bo takie wspólnoty powstają wszędzie, nie tylko na prowincji, w Teksasie czy Kansas. I ogromna ich część nie ma nic wspólnego z religią.
Można formalnie i szablonowo powiedzieć, że jest to świetne studium wyjaławiania umysłu z racjonalnego myślenia, wyprania go z wszelkich własnych inicjatyw, służących dobru własnemu, a nie wspólnemu, przefarbowaniu go na myślenie narzuconymi schematami. Można też, że jest to jakiś obraz życia w sekcie. Ale to nie do końca to. Martha Marcy May Marlene to coś więcej niż ukazania procesu przejścia z jednej struktury społecznej do drugiej, marginalnej. Zresztą, Durkin w wywiadzie dla GW sam przyznał, że pozwolił sobie przy okazji tego filmu na kilka dziur fabularnych. Etapy włączenia się do sekty przedstawił w swoim wcześniejszym filmie – „Mary Last Seen”, tu zaintrygowała go optyka dziewczyny, której życie w komunie zmieniło myślenie o sobie i otaczającym świecie do tego stopnia, że stała się zagadką nawet dla samej siebie. Martha jest totalnie pogubiona, nie może się dopasować do nowej-starej rzeczywistości, ogarniają ją paranoje, wciąż czuje za plecami oddech niedawnych braci i sióstr, ma nawet halucynacje z ich udziałem. Z drugiej strony nie może jasno przyznać przed sobą samą, że tamto było złe, że tu jest lepiej; nie wie, gdzie była szczęśliwsza, gdzie jest jej miejsce, co daje jej spełnienie. Martha szuka. Ma pełną świadomość sprzeczności, które nią targają, nieracjonalności swojego zachowania i krzywdy, którą nieświadomie wyrządza bliskim, ale nie potrafi tego zwalczyć. I nie mają racji ci, którzy twierdzą, że zwrot w kierunku specjalistycznej pomocy, do której dojdzie bądź nie, udowadnia tezę, że najbliżsi nie potrafią wesprzeć i postawić na nogi. Bo to są już zbyt daleko posunięte zaburzenia, by słaby człowiek – słaby, bo kochający – był w stanie skutecznie pomóc, nie szkodząc jeszcze bardziej.
Elizabeth Olsen – zupełnie nieznana siostra bardzo dobrze znanych bliźniaczek Olsen, które w wieku lat dwudziestu bodaj kilku porzuciły już – zmęczone – karierę aktorską, którą rozpoczęły będąc jeszcze w pieluchach – zadebiutowała (bo to, zdaje się, pierwszy jej występ pierwszoplanowy) w doskonałym stylu. Niby nie pociąga, niby nie porusza, nie rzuca na kolana, ale świetnie oddaje poczucie zagubienia i targający jej bohaterkę niepokój. To tak jak cały film: nie wstrząsa, nie szokuje, ale niepokoi i robi wrażenie. I jeszcze John Hawkes – najszczuplejszy aktor świata, którego żyły prawie że stoją obok niego – świetny, jak zawsze. Wart uwagi, bardzo wart.
Czy polecam? Tak.