Ostatnia miłość na Ziemi nie jest – jak wielu durnie prawi – filmem katastroficznym. Filmy katastroficzne mówią o końcu świata, a w Ostatniej miłości na Ziemi kończy się wszystko prócz niego właśnie – świat stoi tu uparcie, choć wszystko, na czym i z czego budowaliśmy nasze życie, odchodzi. Pozostaje tylko ten jeden jedyny perfect sense. Który? Ten najwięcej mówiący i najmniej istotny jednocześnie.
Michael (Ewan McGregor) jest szefem kuchni w dobrze prosperującej restauracji. Poza pracą nie zajmuje się niczym konkretnym – spotyka się z kobietami, by bez żadnych skrupułów wyprosić je rano z łóżka, bo nie wysypia się, gdy ktoś obok niego leży. Susan (Eva Green) zajmuje się, jak sama mówi, cierpieniem i śmiercią – jest epidemiologiem i właśnie ma kupę roboty w związku z pandemią utraty zmysłów. Jeden zmysł zastępuje ten utracony, a każda strata okupiona jest niezwykłymi i skrajnymi przeżyciami wewnętrznymi (od depresyjnego smutku, przez nienawiść i agresję, aż po miłość i przebaczenie). W samym epicentrum walki z żywiołem dojrzewa uczucie – czy rzeczywiście ostatnie na Ziemi – tego nie wiemy. Czy miłość ma rację bytu, gdy nie można poczuć jej zmysłami?
To zależy. Jeśli jest zmysłowa, fizyczna, to pewnie nie ma. Jeśli jest jednak czymś więcej, czymś, czemu chcemy dać szansę – jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało – czemu nie? Historia Michaela i Susan nie jest zbyt skomplikowana – oboje niby po przejściach, pogubieni, szukający i siebie, i tej drugiej osoby, nie do końca odnajdujący się w swojej rzeczywistości, choć żyją swoją pajsą i ze swojej pasji. Oboje są w związku z tym trochę papierowi, bezbarwni, ale umożliwiający dzięki temu zwrócenie się w stronę tragedii, która jest ich – i całego świata – udziałem. Pandemia utraty zmysłów to ogólnoludzki dramat, w którym najważniejsze jest to, jak dalej żyć, jak żyć mimo to. To jest też rzecz, która mnie w tym filmie zauroczyła: nie ma tu latających w kombinezonach ludków z NASA (znaczy jacyś są, nie z NASA chyba, ale nie straszą jakoś bardzo), akcentu na rządowe spiski (choć i te są, jako że każda tragedia o takim zasięgu jest sprawką albo terrorystów, albo Boga), czterystu pięćdziesięciu milionów próbek, testów i poddawanych eksperymentom szczurów (i to też jest, ale jakoś tak w tle, nie rzucające się zbytnio w oczy, coś jakby żeby pokazać, jak bohaterka pracuje no i że coś się w związku z pandemią robi, choć nikt nie wie, co, jak, gdzie, kiedy, po co i pod jakim warunkiem). Słowem: działania związane z walką są tak dozowane, że nic nie przysłania tego, co najważniejsze: ogromnej potrzeby bycia po prostu.
Początkowo wydawało mi się, że twórcy – w scenach poprzedzających utratę zmysłów – silą się, i to całkiem niepotrzebnie, na wyrazistość. Rzeczywiście ataki emocji w ekstremalnie wysokim stężeniu mogą wywołać mieszane odczucia – czasem są może trochę śmieszne, innym razem są obrzydliwe, potem z kolei bardzo przejmujące, ale w gruncie rzeczy – co powoli do mnie, już jakiś czas po seansie, dociera – bardzo tu potrzebne i niezwykle przenikliwe. Koniec końców, to, co miało być tylko zgrabną ekspresją, stało się niezwykle sugestywną treścią i nadało całości soczystości.
Forma więc – forma jest tym, co zdecydowanie w Ostatniej miłości na Ziemi panuje i co czyni na wpół (tylko pół, bo o ile historie o utracie zmysłów znamy, choćby z Miasta ślepców, wymiar, jaki proponuje Mckenzie niesie sporo świeżości) banalną zawartość strawną i apetyczną. Bardzo dobre zdjęcia, oszczędność środków wyrazu, niewymuszone aktorstwo (Eva Green podoba mi się coraz bardziej, czekam więc tym bardziej niecierpliwie na Mroczne cienie; a Ewan McGregor pierwszy raz po Autorze widmo mnie nie odrzucił, choć przy Green wypadł raczej neutralnie), całkiem niezły montaż i muzyka, z przejmującą rolą ciszy i efektów dźwiękowych, powstałych na skutek wyostrzenia zmysłów. Smakowite to.
Szczerze Wam powiem, że jestem bardzo tym wszystkim zaskoczona – filmem, własną reakcją, refleksją, która gdzieś tam w głowie się kołacze i takim miłym wrażeniem obcowania z czymś nieudawanym. Mnie się podobało.
Czy polecam? Tak.