Przestraszyłam się. Najnormalniej w świecie przestraszyłam się, że te 25 szybkich, głośnych i kolorowych minut, którymi Luhrmann rozpoczął swoją interpretację jednej z najważniejszych pozycji w amerykańskiej literaturze, potrwają dłużej. Że ta zamierzona i interesująca przecież technicznie stylizacja zmęczy mnie i nie będę już w stanie chłonąć opanowana tego, co najlepsze. Ale kiedy ten teatralny, pełen kiczu prolog do melodramatu z Long Island minął i na scenie zrobiło się miejsce dla najważniejszych osób tej historii, wszystko – paradoksalnie i wprost proporcjonalnie do zaniku bajecznych barw – zaczęło nabierać kolorów i uwodzić, uwodzić, uwodzić…

 

Nowy Jork, lata 20. ubiegłego wieku. Młody makler giełdowy, Nick Carraway (Tobey Maguire) wprowadza się do małego domku na Long Island, nieopodal rezydencji swojej kuzynki, Daisy (Carrey Mulligan), i jej męża, Toma (Joel Edgerton) i tuż obok pałacu miejscowego, tajemniczego milionera, Gatsby’ego (Leonardo DiCaprio). Jak się wkrótce okazuje, bogaty sąsiad ma do niego interes, a jego wystawne życie na wyspie ma jasno określony cel. Spotkanie z dawną ukochaną burzy spokój życia całej czwórki – i nie tylko. Wszystko to na tle nowojorskiego stylu życia bogaczy z drugiej dekady XX wieku i niespokojnych czasów prohibicji i pogoni za pieniądzem.

 

Mam za sobą powieść Fizgeralda, świetną ekranizację Jacka Claytona z 1974 roku (ze scenariuszem Coppoli) i film nagrywany na potrzeby małego ekranu sprzed 13 lat. To bardzo ważne, by ten fakt wybrzmiał, bo choćbym chciała, nie mogę oderwać swojego odbioru filmu Luhrmanna od wrażeń, które już mam za sobą i uchronić się od nieuniknionych porównań. Sama historia, którą w bardzo prosty sposób prezentuje Fitzgerald, nie jest ani niezwykła, ani spektakularna w przekazie. Mimo iż dla Amerykanów Wielki Gatsby jest jedną z najważniejszych pozycji w narodowej literaturze, europejskiego, więcej – polskiego czytelnika niewiele może tu zaskoczyć i zaczarować. Nie oznacza to jednak, ze nie warto jej znać – szczególnie, gdy oglądamy jej ekranizację. Nie wytykam nikogo palcem, bo sama wielokrotnie zasiadam do seansów filmów, które powstały na motywach znanych powieści bez ich znajomości. Osąd byłby zresztą podwójnie niesprawiedliwy, bo fakt, że film jest ekranizacją, wcale nie oznacza, że wymaga znajomości lektury. Wręcz przeciwnie, to kino właśnie bezwiednie staje się jej ekwiwalentem, próbując przekazać ważną treść tym, którzy nigdy by po utwór nie sięgnęli. Inna sprawa, że w przypadku Wielkiego Gatsby’ego (jak każda ekranizacja tej powieści wiernie trzymającego się fabuły) owo sięgnięcie do powieści rozwiązałoby podstawowy problem, jaki pojawił się przy odbiorze filmu Luhrmanna: kim właściwie jest ten Gatsby?

 

To szalenie dwuznaczna postać. Z jednej strony oryginalny, niezwykle kulturalny i taktowny, enigmatyczny, zdystansowany, wręcz wycofany, z drugiej – impulsywny, niecierpliwy, ale i życzliwy, serdeczny, tkliwy. Nie jest łatwo przedstawić ambiwalencję bohatera, którego trudno ująć w jakiekolwiek ramy (także werbalne). Nie wiem, czy ta postać u Luhrmanna jest zrozumiała dla osób, które stykają się z nią po raz pierwszy. Dla mnie była czytelna, ale cały czas mam na uwadze fakt, że „widziałam” ją i czułam już wcześniej, oczami wyobraźni, co musiało mieć na odbiór potężny wpływ. Abstrahując jednak od samej postaci, najistotniejsza z punktu widzenia realizacji jest jej interpretacja. A ta – w wykonaniu DiCaprio – jest doskonała. DiCaprio to najlepszy Gatsby, jakiego kino do tej pory widziało. Dokładnie taki, jaki wyłania się z kart powieści i taki, jakiego czułam przez całą lekturę. Jestem pewna, że Fitgeralda przeczytał co najmniej kilkadziesiąt razy, by wejść w krew swojego bohatera i maksymalnie go w sobie poczuć. Efekty są niezwykłe – każdy gest, grymas twarzy, ruch, każde spojrzenie, słowo, wszystko w DiCaprio mówi o tym, kim jest Gatsby. Obłędna gra i – nie boję się tego powiedzieć – rola życia.

 

Żeby uniknąć nieporozumień: Robert Redford, który wcielił się w Gatsby’ego w wersji z 1974 roku, zagrał naprawdę dobrze. Ale to zupełnie inny Gatsby niż DiCaprio. Inaczej pokazany, inaczej rozumiany, inaczej zinterpretowany. Nie jest gorszy. Jest inny. Warty zobaczenia, as well.

 

Można by się długo rozwodzić nad aktorstwem, bo ono – dzięki wyrazistym bohaterom – w każdej ekranizacji gra pierwsze skrzypce. Carrey Mulligan jest równie trafionym wyborem, co DiCaprio. Nie tylko łączy w sobie trzpiotowatość Daisy (pysznie widzieć aktorkę wreszcie w tak ekspresyjnej roli) i melancholię, która ją regularnie ogarniała, ale pokazuje też głębokie rozdarcie, którego doświadczała jej bohaterka. Mimo dużej sympatii do Mii Farrow, która zagrała Daisy u Claytona (równie ciekawa interpretacja jak Redforda), to Mulligan „miała twarz smutną i ładną, i dużo w niej blasku”, a jej głos „był to ten rodzaj głosu, który ucho śledzi z napięciem, odbierając każde zdanie jak muzyczną frazę, graną nieodwołalnie tylko jeden raz”. Mulligan to TA Daisy. Po prostu.

 

Zamykający to świetne trio Maguire całkiem nieźle wpisuje się w rolę „opowiadacza”, wykrzesując – na całe szczęście – trochę życia ze swojej postaci. A jest to rzecz trudna, bo u Fitzgeralda Carraway, mimo wyłaniającej się gdzieś między wierszami, bardzo subtelnie zarysowanej osobowości (a może bardziej charakteru), jest wyłącznie obserwatorem i narratorem, który świadomie został usunięty w cień wydarzeń i „wielkości” Gatsby’ego. Maguire postąpił tu podobnie jak Sam Waterston 40 lat temu, który ujmuje naturalnością i serdecznością i już na zawsze pozostanie jedynym możliwym Nickiem Carrawayem. Maguire, mimo starań, nie miał najmniejszych szans mu dorównać.

 

Pozostali aktorzy zawodzą jednak niemalże na całej linii. Duża w tym wina reżysera, który zaangażował do filmu nieodpowiednie do tych ról osoby. O ile Edgerton to po prostu inny Tom niż jego poprzednicy (lepszy od Martina Donovana z filmu Markowitza, słabszy od Bruce’a Derna od Claytona), o tyle Elizabeth Debicki daleko do Lois Chiles (ten cudownie głęboki, męski głos!), Jason Clarke nigdy nie będzie tym pracowitym, rozgoryczonym postawą swojej żony i zdesperowanym Wilsonem, co Scott Wilson (nomen omen), a Isla Fisher – przeinterpretowana i żywcem wyjęta z luhrmannowskiej burleski – mogłaby całować stopy Karen Black, która sprawiła, że wreszcie zrozumiałam, co Tom Buchanan widział w Myrtle Wilson.

 

Cała historia domaga się zupełnie odrębnej analizy. Interpretacji Wielkiego Gatsby’ego powstało już zresztą całe mnóstwo – nie miejsce tu na kolejną. Ważna jest jedna tylko rzecz: Luhrmannowi zarzuca się, że zupełnie pominął cały kontekst społeczno-ekonomiczny, który jest jedną z największych wartości powieści Fitzgeralda. Zupełnie niesłusznie, bo to tło jest obecne, więcej – jest bardzo czytelne, choć tylko zasygnalizowane (momentami zresztą bardzo sugestywnie). Warto się temu przyjrzeć.

 

Stylistyka, którą proponuje Baz Luhrmann nie powinna dziwić nikogo, kto miał już styczność z jego filmami. Sekwencje, które otwierają Wielkiego Gatsby’ego, to intertekstualny lunapark, w którym krzyżują się style kilku epok, czerpiąc pełnymi garściami ze sztuki, mody, kabaretu i muzyki (tu podróżując w czasie i okraszając międzywojenne bale najświeższymi utworami współczesnej popkultury). Montaż rodem z teledysku, szybkie ujęcia i intensywna kolorystyka tworzą wielowymiarową, wyostrzającą zmysły, ale też mocno przygniatającą mozaikę. Przerysowana estetyka, teatralność, kiczowatość to cechy wpisane w wizję kina Luhrmanna i tu sprawdzają się tylko jako energiczne preludium do spokojnej, wyważonej w formie (wybuchowej) treści. A piękne zdjęcia i właściwe tempo akcji prowadzą do jednej z najlepszych sekwencji finałowych ostatniego czasu.

 

Muzyka Craiga Armstronga, która do tej pory nie została – tak jak soundtrack z piosenkami (traktowany, o zgrozo, jako jedyny muzyczny ślad w filmie) – wydana jako odrębny album (why?!), idealnie współgra z melodramatycznym klimatem filmu. Jest bardzo subtelna, pojawia się jedynie w scenach statycznych, wyważonych, muskając zmysły niczym – będzie poetycko – delikatna bryza. Rozkosz dla ucha.

 

Wielki Gatsby nie jest arcydziełem, to film dobry, może nawet bardzo, ale na pewno nierozczarowujący. Nie pozwólcie sobie tego wmówić. Dajcie się porwać klimatowi melodramatu i stylistyce Luhrmanna i czerpcie z tej historii i jej opakowania to, co najlepsze. A jest tego więcej, niż mogłoby się wydawać.

 

Czy polecam? Tak.