Rate this post

Jakaś większa promocja się podziała przy tej Her. Social media aż kipiały od przedpremierowych recenzji, na FW szybko posypały się oceny, a w komentarzach nie żałowano pełnych zachwytów rekomendacji. Nie podejrzewałam ich o przesadę, bo po filmie z Joaquinem Phoenixem nie spodziewałam się niczego złego, a i zwiastun – jeden z piękniejszych, jakie widziałam – zapowiadał coś dobrego. Tylko że wszyscy się mylili…

 

„Magiczny”, „wzruszający”, „piękny”, „zachwycający”, „rewelacyjny” – tak pisano i pisze się o filmie Spike’a Jonze. Nie. Ten film nie jest piękny, a już tym bardziej magiczny. Ten film jest po prostu smutny. Przeraźliwie, okrutnie i dojmująco smutny. Nie depresyjny, nie ponury, po prostu bardzo, bardzo smutny. I bardzo też dobry, ale to już z innych względów.

 

Pewnie was to zaskoczy, ale Ona nie rzuciła mnie na kolana. Seans nie upłynął mi szybko, trochę mi się nawet momentami dłużył, a niektóre rozmowy między bohaterem a uwikłanymi z nim w rozmaite relacje partnerkami męczyły. Jednocześnie unosząca się nad nimi atmosfera przedziwnej lekkości, miękkości, ciepła – tak kontrastujących z tonacją filmu – nie pozwalała mi na krótkie nawet podróże myślowe poza kadry. Wielka w tym zasługa Phoenixa, którego wspaniale rozpisana rola ogrzała, wyciągnęła z niego pokłady czułości, w której nie ma pasji (z której go znamy), jest za to cicha tęsknota za utraconym i subtelna próba pogodzenia się z samotnością. Kto zna filmografię aktora, nigdy też nie powie, że te obrzydliwe wąsy pasowały mu jak kwiatek do kożucha, bo Phoenixowi ten arcyśmieszny zarost leżał idealnie – jego zacięty wyraz twarzy, akcentowany silnie przez bliznę nad górną wargą (budzącą skojarzenia, jakby właściciel był cynikiem i ironizował nawet gdy się uśmiecha), zupełnie zniknął. Dzięki temu Theodore Twombly to bohater, z którym każdy chciałby się zaprzyjaźnić. Pogadać, przytulić. Po prostu pobyć.

 

Tak jak z głosem Scarlett Johanson, wcielającej się w rolę Samanthy. Głosem idealnie do roli dobranym, ciepłym, głębokim, seksownym, działającym na zmysły wszystkich tych, którzy nie wiedzą do kogo on należy. W przeciwnym wypadku rozwiązanie działa bowiem w pewien sposób na niekorzyść filmu. Świetnie ujął to Piotrek Pluciński pisząc, że głos ten jest jednocześnie tak „bardzo charakterystyczny i natychmiast rozpoznawalny, [że] z miejsca odbiera mu kluczową w tym przypadku aurę tajemniczości, ciekawości i niedopowiedzenia. Nie możemy, jak bohater Phoenixa, fantazjować na temat tego głosu, dopasowywać go do setek mijanych na ulicy twarzy, zatracić się w „nieistnieniu” jego właścicielki, bo – jak nigdy w życiu – dokładnie wiemy, że po drugiej stronie znajduje się właśnie, nomen omen, ONA”. Dla niektórych to dodatkowy atut, dla wielu jednak – bariera nie do pokonania.

 

Nie Joaquin i nie Scarlett jednak są największym skarbem tego filmu, a scenariusz. Esej o samotności, w którym główną rolę odgrywa największa bolączka dzisiejszych czasów – autoizolacja, aspołeczność z wyboru, rozerwanie więzi z ludźmi, z którymi pozornie łączy nas wszystko. Jonze niby nie odkrywa Ameryki, mówi głośno o tym, co widzi każdy z nas, ale to właśnie wynik jego przemyśleń na temat przyszłości ludzkich relacji i ekspansji sztucznej inteligencji, elektroniki, maszyn i robotów, uderza po głowie jak obuch i zmusza do refleksji. Co ciekawe, wizja reżysera (i scenarzysty jednocześnie) wcale nie jest przesadzona – nic tu nie jest przerysowane, widok mijanych w biurze, metrze i bloku ludzi rozmawiających z słuchawką w ogóle nie dziwi, a pojedyncze dialogi, ukazujące ogromną trudność w stworzeniu wartościowej więzi brzmią jakoś dziwnie znajomo. Uważny, bystry obserwator ten Jonze. Scenariusz wart statuetki.

 

Ona musiała świetnie brzmieć z październikową, zmienną aurą, kiedy odbyła się światowa premiera. Zupełnie odwrotnie niż chce polski dystrybutor, promujący film jako walentynkowy hit. Fakap, ale obejrzeć bez względu na porę i nastrój trzeba. I porządnie to wszystko przemyśleć.

 

Czy polecam? Tak.