Rate this post

Oczekiwania wobec filmów są z nami naturalnie zrośnięte. Rzadko się zdarza, że idziemy na seans bez żadnej wiedzy na temat wyświetlanego tytułu. Wybieramy go, bo lubimy występujących w nim aktorów, bo nakręcił go znany reżyser, film otrzymał nagrody, mówi się o nim, bo zainteresowała nas jego tematyka, spodobał się zwiastun lub lubimy gatunek, który reprezentuje, bo polecają (lub nie) go znajomi. Zwykle oczekujemy wiele i wiele też mamy w związku z tym filmowych rozczarowań. Rzadko odwrotnie, dlatego filmy, które oceniliśmy na wyrost źle, a okazały się dobre, zasługują na nasz rachunek sumienia. Co też niniejszym czynię.

Z Blake Lively miałam zawsze mały problem: niespecjalnie aktorce ufałam. Dziś myślę, że trochę bez powodu, bo właściwie w żadnej roli, poczynając od młodzieżowego Stowarzyszenia Wędrujących Dżinsów (lubię), aż do dzisiejszego występu w Wieku Adaline, nie wypadła słabo. Była raczej letnia, w ten właściwy dla pięknych osób sposób: czarując wyglądem i wdziękiem, nie zaznaczała w żaden sposób siebie, swojego stylu gry, talentu. Fakt, że jako Serena van der Woodsen, rozchwiana emocjonalnie przedstawicielka młodej nowojorskiej upper class, nie narzekała na brak popularności, był też ciekawym przypadkiem, bo to nie Lively była podziwiana i lubiana, a jej bohaterka, której tożsamość przyjęła na dobrych kilka lat. Dziś, już po zakończeniu emisji Plotkary, można jednak śmiało stwierdzić, że to była dobra rola, dobra gra, dobry występ. Przede wszystkim: znaczący, bo jakby nie patrzeć, to właśnie Blake Lively, nie Leighton Meester, której wróżono wielką karierę, wydeptuje właśnie świadomie swoją własną ścieżkę. Główna, tytułowa rola w Wieku Adaline to w końcu spory krok.

 

I to krok bardzo udany. Adaline nie jest może postacią skomplikowaną, ale wymagała wyakcentowania jednej cechy charakteru, którą Lively doskonale posiadła i wykorzystuje ją w wielu swoich rolach: nostalgię. To gra w głównej mierze twarzą, zamglonym, nieobecnym spojrzeniem, delikatnym, ale smutnym uśmiechem, ciepłym, subtelnym, lekkim i pełnym wdzięku sposobem poruszania się, miękkimi, niespiesznymi gestami. To wyszło, zdecydowanie. Aktorka wpasowała się w tę rolę idealnie, zresztą nie jest ani trochę w pracy kostiumowo-charakteryzatorskiej kłopotliwa. Naturalna uroda łącząca w sobie świeżość dziewczęcości i dojrzały czar kobiecości pięknie harmonizuje z wymyślnymi strojami (od wyciągniętego swetra i babcinego golfu po obłędne suknie), biżuterią i zmienianymi w toku akcji fryzurami. Od Blake-Adaline nie sposób oderwać oczu, jest doskonała.

 

Nieco mniej doskonała jest natomiast fabuła, ale tylko nieco, bo trudno zarzucać twórcom, że zaproponowali widzowi coś, czego po prostu potrzebuje (finał). Nie jest to nic złego, nie każdy – jak ja – szuka w kinie nowości i bardziej zadowoliłby się takim ułożeniem spraw, gdzie bohaterowie kończą po prostu niespełnieni albo spełnieni, ale ze stratami, bo to jest bardziej realistyczne. Jest więc porządnie, bezpiecznie, bardzo tak jak powinno być. Choć i w tym, przewidywalnym przecież poprowadzeniu wątku głównego, jest element zaskoczenia: wbrew sugestiom ze zwiastunów, dylemat Adaline wcale nie polega na wyborze między wiecznością a miłością, a przynajmniej – nie dosłownie. I jeszcze jedno novum: wplecenie we właściwą dla melodramatu karuzelę emocjonalnego, słodko-gorzkiego romantyzmu dyskursu naukowego było naprawdę odważne. To szalone wymieszanie konwencji, ale wyjaśnienie przypadłości Adaline jest jednak interesujące. A nawet jeśli dla niektórych kuriozalne, warto pamiętać, że ktoś tu przynajmniej podjął się tego wysiłku, a taki Ciekawy przypadek Benjamina Buttona  zupełnie zignorował sprawę wytłumaczenia się z prezentowanej osobliwości bohatera.

 

Ładnie popracowano tu montażowo. Retrospekcje nie pojawiają się tu znikąd, narracja jest uporządkowana, przejścia kadrowe są płynne, harmonijne, przemyślane. Film jest całością, co wcale nie zdarza się w kinie co dzień. Warto docenić. I nie nastawiać się, bo i melodramaty czasem się udają;)

 

Czy polecam? Tak.