Rate this post

Film o walce młodej surferki z rekinem 183 m od brzegu? Ok, przyznaję, to nie jest opis, który każe rzucić wszystko i pobiec do kina. Coś mi jednak podpowiadało, że 183 metry strachu mogą być czymś, co latem w kinie łykamy bez popijania: fajną rozrywką, z całkiem wciągającą akcją i zapierającymi dech w piersi widokami (i wcale nie mam na myśli tylko Blake Lively!). I co, miałam rację.

 Fabuła jest prościutka jak drut: młoda dziewczyna ląduje na ukrytej plaży, gdzie podziwiając nieziemskie widoki chce sobie zwyczajnie posurfować. Łapiąc ostatnią falę wpada jednak w centrum żerowiska rekina, który nie ma ochoty pozbywać się świeżej, młodej krwi. Znajdując się zaledwie 183 metry od plaży surferka podejmuje walkę o przetrwanie. Wszyscy wiemy, jak ona przebiega i jak się kończy, a reżyser filmu – Hiszpan Jaume Collet-Serra, lubujący się w filmach akcji (Nocny pościg, Non Stop, Tożsamość) – nie robi też zupełnie nic, by odwrócić klasyczny bieg wydarzeń i wyjść poza konwencję shark movie. I dobrze, że tego nie robi, bo odtwarzanie tej znanej nam doskonale z kultowych Szczęk i ich następców motywu idzie mu nad wyraz dobrze.

Jest więc wszystko to, co w filmach o atakach rekinów najlepsze: ogromna ryba ze spektakularnym uzębieniem, niewinna, ale waleczna turystka, której beztroski relaks zostaje przerwany tragedią, mnóstwo łez, krzyków i brunatnoczerwonej krwi, fantastycznych ujęć oceanu w dalszym planie i w detalu, także pod powierzchnią wody, i – naturalnie – napięcie w oczekiwaniu na kolejny atak i rozwiązanie mimo absolutnej pewności kolejnych etapów akcji i ich finału. Żeby nie było tak całkiem bezpłciowo, bohaterka przyjeżdża na wyspę w konkretnym celu, ma historię, emocje i ten sentymentalny rys, choć jest do bólu amerykański, sprawia, że oglądając jej walkę, wiemy, że robi to po coś. I nawet jej kibicujemy.

Oczywiście, jest tu wiele scen zupełnie niepotrzebnych i zrealizowanych po łebkach, „bo może nikt nie zauważy”. Pierwsze minuty to w ogóle stuprocentowa reklama Blake Lively – jej wspaniałej figury, pięknego, amerykańskiego uśmiechu i osobistego czaru (nie ma na co narzekać, naprawdę). Później w bardzo teledyskowej formie oglądamy reklamę surfingu – i to jest nawet całkiem śmieszne, bo sposób pokazania tego sportu i towarzysząca temu muzyka przywołują skojarzenia z produkcjami telewizyjnymi lat 90. Jest też finał, którego mogłoby nie być, kilka scen, gdzie CGI wymknęło się spod kontroli, a montaż nie zdołał ukryć wyczynów dublerki Blake Lively, Sarah Friend, plus parę naciągnięć fabuły, które – umówmy się – musiały mieć miejsce, by finał mieścił się w konwencji, ale koniec końców nie razi to tak bardzo, by przymknąć oczy z zażenowania.

Nie jest to arcydzieło, nie jest to nawet najlepszy film w gatunku, ale, serio, spodziewaliście się, że nim będzie? W zamian mamy idealnie wpisujący się w letnie potrzeby film rozrywkowy, który nie nuży, angażuje i dostarcza. Jest koniec lipca, czego chcieć więcej.

Czy polecam? Tak.