Głośne festiwalowe filmy – czyli takie, o których przed ogłoszeniem programu już słyszeliśmy, bo na przykład grają w nich znani aktorzy, reżyserują kojarzeni przez nas reżyserzy, czy po prostu płyną bliżej głównego niż niezależnego nurtu w kinie – są, mam wrażenie, moim najczęstszym festiwalowym rozczarowaniem. Miasteczko Cut Bank wypatrzyłam wcześniej, ucieszyłam się, widząc jego zwiastun w kinie, znak, że wkrótce będzie dostępny dla wszystkich, czekałam niecierpliwie na ten seans. Całkiem niepotrzebnie, bo film okazał się zupełnie niewart jakiegokolwiek zainteresowania.
A zapowiadało się tak dobrze. Prowincjonalne amerykańskie miasteczko, tajemnicza zbrodnia, niewygodni świadkowie, fantastyczne aktorskie trio (Billy Bob Thornton, Bruce Dern, John Malkovich!), zwiastun fabularnych twistów i absurdów – czego chcieć więcej, by wciągnąć się w opowiadaną historię i świetnie się bawić, uczestnicząc w rozwiązywaniu zagadki? Problem w tym, że dobry pomysł na film to nie wszystko – dziś nie zadowala nas już stworzenie przez reżysera klimatu kina gatunkowego i obsadzenie w rolach głównych lubianych aktorskich weteranów o twarzach typów spod ciemnej gwiazdy. Potrzeba czegoś więcej.
Pisałam o tym w kontekście Gościa Wingarda (tutaj). W czerpaniu z dorobku gatunku, szczególnie konkretnego jego mistrza, nie ma nic złego pod warunkiem, że robi się to świadomie, nie ukrywa się tego (bo to zawsze wychodzi nieporadnie) przed widzem, a co ważne, dokłada się swoją cegiełkę, by nie być do bólu wtórnym. Matt Shakman, reżyser Cut Bank, sprawia wrażenie, jakby nie odrobił tego zadania domowego, nie nauczył się nic od kolegów. Zafascynowany kinem gatunkowym, zapatrzony w swoich idoli, przełożył utarte schematy na znany wszystkim doskonale grunt, nie tworząc nic, co mogłoby zaciekawić, zaskoczyć, zadowolić. Jak to celnie ugryzł Piotrek Pluciński, „przepaść między coenowskie a Coenów jest tu zbyt głęboka, by tę podróbę zaakceptować”. Co jest okrutnie bolesne i zaskakujące, zważając na fakt, że facet jest współodpowiedzialny za sukces serialowego Fargo, które tak tu zachwalałam i które jest szalenie klimatyczny i w ogóle wszystko ma na swoim miejscu. To trochę tak jakby na fali popularności serialu, nie chcąc wychodzić z jego aury, pragnął koniecznie wypuścić coś jeszcze i to „coś” było już po prostu niepotrzebne, warte co najwyżej krótkiego metrażu.
Przebrzmiałych motywów jest tu cała masa. Poczynając od bohaterów (mamy lubianego, pozornie zagubionego staruszka, którego ktoś w okrutny, niespodziewany i budzący ogólne zdumienie i bezradność sposób się pozbywa, dzielnego szeryfa, który wreszcie może się wykazać w swojej pierwszej, poważnej sprawie, miejscowego freaka, na którego od razu padają wszelkie podejrzenia i lokalną miss i jej przystojniaka, którzy marzą o tym, by wyrwać się z tej dziury, choć pomysłu na życie „po drugiej stronie” już im brakuje), przez sposób prowadzenia intrygi (ten twist był taaaki przewidywalny), aż po rozwiązania, które nie zadowalają ani widza, ani postaci, ani już chyba nawet reżysera, którego efekty pracy dają podejrzenie, że skonstruowanie zgrabnego finału jednak go trochę przerosło.
I takim oto sposobem otrzymaliśmy kolejny film ze zmarnowanym potencjałem, którego nie ratują nawet bardzo dobrzy aktorzy (serio, to już dziś na ekranie nie działa, a nawet więcej – wszystkim szkodzi) i intertekstualne wycieczki autorów. Da się to oglądać, ale i równie szybko zapomnieć. Stąd też taka trudność w napisaniu czegokolwiek o filmie, któremu wystarczyłoby krótkie:
Czy polecam? Nie.