Są takie filmy, o których nie ma potrzeby mówić zbyt wiele. Są takie filmy, które będąc bliskie, wiarygodne, życiowe, nie pozostawiają ani jednej luki, w którą można by wejść i się w niej krytycznie rozpanoszyć. Są takie filmy, których skromność, szczerość, autentyczność mają taką wagę, że nie potrzeba słów, by historia swą wymownością przekonała bardziej niż niejedna prawda. Rust and Bone to właśnie taki film. Zachwycający w swojej prostocie, braku udawania czegokolwiek i omijający szerokim łukiem utarte ścieżki i schematy.
Alain (Matthias Schoenaerts), wskutek nieprzewidzianych okoliczności, zostaje wrzucony na głęboką wodę: musi w przyspieszonym trybie stać się ojcem dla swojego kilkuletniego syna. Tyle że nie potrafi i nawet tego nie chce. W trudnej sytuacji życiowej pomaga mu siostra i, spotkana przypadkiem, Stephanie (Marion Cotillard). Ta jednak sama potrzebuje pomocy po tragedii, która zniweczyła jej marzenia i plany.
Pamiętam, jak kolega po fachu, omawiając jeden z filmów, jako jedną z największych jego zalet wymienił „nieprawdopodobną ludzkość” fabuły. I właśnie to wyrażenie idealnie oddaje historię, którą przedstawia Audiard. Oczywiście, to, co przydarza się Alainowi, a tym bardziej Stephanie, nie należy do stałych punktów dnia, roku, a nawet życia każdego z nas, i oby nigdy nie należało. Rzecz w tym, że mimo niefortunnych, tragicznych zdarzeń, których stali się bohaterami, oboje zachowują absolutną naturalność postawy i zachowania. Nie ma tu miejsca na udawanie, nie ma fikcji, bycia kimś, kim nigdy nie byli i kim bycie nie leży w ich naturze. Tym sposobem Ali jest beznadziejnym ojcem, bo jakim niby miałby być, skoro nigdy się w tej roli nie sprawdzał? Stephanie nie radzi sobie z nową sytuacją, bo niby jak miałaby sobie radzić z czymś, co nawet jej przez myśl nie przeszło i co oglądało się na świecie, ale zawsze przypisane do innych, obcych, dalekich ludzi? Ali szuka łatwej przyjemności, bo taką zawsze otrzymywał; nie zatrzymuje się, by spojrzeć ci w oczy, nie ma czasu zadumać się nad twoimi emocjami, przelotne romanse, sport to tylko przerywniki w codzienniej walce o byt. Stephanie ma swoje potrzeby, ma swoje uczucia, ma swoją tętniącą życiem i pragnieniami duszę, ale rozumie układ, w którym tkwi, przyjmuje go, bo co innego jej pozostaje? I tak dalej. Nie ma spektakularnych i/bo nierealnych zwrotów akcji, a te, które rzeczywiście się pojawiają, są tak naturalną koleją rzeczy, że niepoważnym byłby ten, kto negowałby ich prawdziwość.
Audiard oszczędza sobie i widzom taniego sentymentalizmu, nie okrasza relacji damsko-męskich ani krztyną romantyzmu, wręcz przeciwnie. Jego emocje – miłość, ale przede wszystkim namiętność, pożądanie, żądza – są brudne, odpychające, mokre od potu i łez, niewygodne, bardzo pierwotne i bardzo… swojskie. Nie ma tu udawania. Nie ma pozorów. Czysta, bolesna prawda, oparta na niezwerbalizowanych oczekiwaniach jednej strony i samczym tchórzostwem z drugiej. Życie.
A wszystko to bezbłędnie oddane niezwykle sugestywną grą aktorską. Marion Cotillard, aktorka niezwykła w swej naturalności, piękna wewnętrznym pięknem (nawet bez makijażu ma w sobie coś pociągającego), trochę eteryczna, ale i bardzo serio i bardzo twardo stąpająca po gruncie, zniewala w każdym geście, słowie i bezruchu. Bardzo niesłusznie pominięta (ona, jak i cały film zresztą) w nagradzaniu najlepszych podczas minionych już festiwali i gal (jak do tej pory wszędzie kończyło się tylko li na nominacjach). Cudowna rola, może najlepsza w karierze. Schoenaerts, przypominający z wyglądu trochę Bradleya Coopera, choć nie dorównuje wyśmienitej Cotillard, wypada bardzo obiecująco. Fantastyczny duet.
Nad geniuszem Alexandre Desplata, który otulił Rust and Bone cudnymi kompozycjami, mogłabym rozwodzić się godzinami (i nocami, gdy master mi się śni). Idealnie dobrane do tonacji i tempa dźwięki, tak samo doskonale komponują się z pierwszą częścią soundtracku, opartą na znanych już utworach muzycznych, choćby mojego najświeższego odkrycia – Justina Vernona (pseud. Bon Iver), którego obok Desplata podaję do posmakowania poniżej. Całość – obłędna i nieopuszczająca głowy przez co najmniej kilka godzin.
Czy polecam? Absolutnie tak.