Mam alergię na filmy, w której pojawia się tuzin znanych nazwisk, a liczba reżyserów i/lub scenarzystów waha się w granicach 15-20. Na Movie 43 nie zawiesiłam więc oka nawet podczas przeglądania zwiastunów lutowych nowości. Tak się złożyło, że miałam okazję jednak na tę super-ponoć-śmieszną komedię się wybrać za darmo, w dodatku do kina, które mam rzut beretem od domu. Patrzę na filmłebka – godzina trzydzieści. Spoko, do przejścia. No to dobra, pójdźmy, co może się stać? Stało się. To był estetyczny, intelektualny i emocjonalny gwałt, w dodatku zbiorowy. Ostrzegaliście mnie, wiem. Mea culpa. Powtarzam sobie jednak, że zrobiłam to dla dobra ogółu, by teraz was przed tym shitem ostrzec (to mi pomaga, tylko troszeczkę, ale jednak). Doceńcie gest.
Movie 43 to zbiór krótkometrażówek powiązanych osobą ich twórcy, niejakiego Charliego Wesslera (Dennis Quaid), reżysera-amatora. Ten totalny psychol i desperat próbuje swój film wcisnąć wytwórni, żenując nim nie tylko jej pracownika, ale i… biednych widzów.
Zdziwicie się, ale przez pierwsze 10 minut popłakałam się ze śmiechu. Segment pierwszy – The Catch – w którym występują Kate Winslet i Hugh Jackman, miażdży po całości i szczerze polecam, byście go obejrzeli, gdy tylko pojawi się na YouTube (co z pewnością wkrótce nastąpi). Absurdalny, nienormalny, świetnie poprowadzony, obłędnie zagrany, no prześmieszny. Idealna komediowa krótkometrażówka. Ale, niestety, na niej film mógłby się zakończyć. Każdy kolejny segment był gorszy (w miarę przyzwoity był jeszcze drugi, z Naomi Watts), a po trzecim (z nawet nie wiem ilu-nastu) przymiotnik ten nie miał już nawet racji bytu, a w moim słowniku zwyczajnie zabrakło pejoratywnych wyrażeń na określenie tego, co widziałam na ekranie. Dno den i sto metrów mułu to przy tym high quality. Obrzydliwe, żenujące i totalnie nieśmieszne.
Domyślam się, że twórcy chcieli stworzyć przezabawną komedię opartą na modnym ostatnio humorze kloacznym, klozetowym. Tylko że żeby robić Family Guy czy Teda trzeba być Sethem MacFarlanem. Albo mieć przynajmniej przeciętne IQ, by odróżnić żart śmieszny od żartu żałosnego. W Movie 43 takiej tajemnej wiedzy nie posiadł nikt. Wszyscy za to, jak jeden mąż, chcieli być strasznie śmieszni. Naoglądali się więc amerikan pajów, ali dżi i dżakasów, wzięli z nich najgłupsze i najbardziej obrzydliwe motywy, wrzucili w scenariusz, ale zrealizować, no cóż, nie umieli. Wiem, że są ludzie, którym się to podoba, którzy dobrze się przy tym bawią, których taka rzecz podnieca. Byli nawet ze mną na sali (sztuk dwie). Ale to nic nie znaczy. A jeśli znaczy, to boję się myśleć, co. Generalnie przygnębiające.
To, co mnie nieodmiennie przy okazji takich gniotów zadziwia, to angaż znanych i szanowanych aktorów. No bo proszę was: Winslet, Jackman, Stone, Thurman, Watts, Gere, Banks, Butler, Berry? Seriously? Po Movie 43 mam taką teorię: oni byli zwyczajnie szantażowani. Nie ma opcji, na pewno. Wiecie, szantaż, coś w stylu: „Hej, Hugh, albo zagrasz w naszym filmie, albo nie dostaniesz roli Valjeana w Nędznikach, wybieraj”; „Naomi, bierzesz drugi segment albo nominacja do Oscara za Niemożliwe przejdzie ci koło nosa”; „Emma, jeśli chcesz zagrać u boku Penna i Goslinga, musisz zrobić z siebie kretynkę i stracić szacunek u fanów”. I tak dalej. Rozumiecie. Nie widzę innej możliwości. Nie zrozumiem innej. Nie akceptuję wizji świata, w której aktorzy, których szanuję, robią coś takiego. Dla pieniędzy, żartu, odprężenia, zabawy, cokolwiek. Nie i już.
Czy polecam? Omijać szerokim łukiem. Choćby was torturowali – nie róbcie sobie tego.