Święta to zdecydowanie zły czas na ostrzeżenia. Leniwie płynące świąteczne dni, masa pysznego jedzenia i rodzinna atmosfera aż się proszą o przyjemny, ciepły, mądry film, który spodoba się każdemu pokoleniu zacnej familii. Taki jak Merida Waleczna na przykład.
Waleczność tytułowej Meridy – młodziutkiej córy królewskiej – przejawia się na pierwszy rzut oka w… buncie. A wszystko to przez oplecioną konwenansami matkę, która chce – zgodnie z tradycją – wydać córkę za mąż za pierworodnego syna przywódcy jednego z klanów królestwa. Młodej, rzecz jasna, pomysł ten się nie podoba, bo nad facetów przekłada wycieczki po lesie i strzelanie łuku, więc z pomocą spotkanej „przypadkowo” wiedźmy ucieka się do niecnego planu i zamierza wybić mamie z głowy jej plany. Co też się dzieje, ale w sposób, jakiego Merida ani sobie wyobrażała, ani właściwie chciała…
Głównym tematem filmu jest konflikt pokoleń na przykładzie relacji matka-córka. Konflikt notabene całkiem nieźle zarysowany, o co w bajce i łatwo, i trudno. Łatwo, bo można w prosty, wręcz naiwny sposób podać poważną i wartościową treść, trudno zaś, bo takie ramy stwarzają pokusę pójścia drogą na skróty, uproszczenia rozwiązań i zapomnienia, że bajki dla dzieci są wspaniałym nośnikiem mądrości także dla dorosłych. W Meridzie… rzeczywista akcja nie tylko nie przysłania treści historii, ale też w zgrabny sposób ją podkreśla. Przemiana, której podlegają obie bohaterki, nie sprawia wrażenia wydumanej, przejaskrawionej, sztucznej, i to mimo że środki, której do niej prowadzają są przecież bardzo drastyczne. Relacja Elinor i Meridy jest generyczna i sprowadza się do odwiecznego problemu na linii młodzi-starzy: ci pierwsi chcą samodzielnie decydować o swoich losach, krytycznie odnosząc się do rad bardziej doświadczonych, drudzy zaś wielokrotnie przekraczają granice wolności młodych, szafując słowami, które są ważne i potrzebne („to dla twojego dobra”), ale których znaczenie zależy od punktu widzenia. Uniwersalizm tej opowieści sięga zresztą o wiele dalej, żeby wspomnieć tylko o muśniętej zaledwie relacji małżeńskiej królewskiej pary i faktycznego podziału rządów (w domu i w kraju). A najlepsze jest to, że cała ta opowieść wolna jest od wskazywania elementów nielogicznych, wydumanych, rozbijających konstrukcję, bo to bajka, a tej wolno o wiele więcej niż filmom fabularnym z krwi i kości. Bez zbędnej przesady, siłowych rozwiązań i płytkich dialogów.
Dobrze zarysowane postaci – i to zarówno charakterologicznie, jak i graficznie (choćby fantastyczny król Fergus) – prezentują bardzo różne postawy, są odrębnymi i bardzo wyraźnymi osobowościami. Jednocześnie jednak tworzą spójną żywiołową (waleczną) społeczność, w której niesnaski są tylko powierzchowne, bo gdy przyszłość staje na ostrzu noża, każdy wie, co do niego należy i co jest najważniejsze. Świetny polski dubbing akcentuje te cechy z ogromnym wyczuciem. Dobra robota.
Jedyne, co w filmie kuleje, to poczucie humoru, a właściwie jego niedostatek. Nic z nim złego się nie dzieje, wręcz przeciwnie – żarty sytuacyjne (rozkoszne trojaczki!), zabawne mono- i dialogi (i to w wykonaniu wielu bohaterów, od Meridy i jej ojca poczynając, na wiedźmie i przedstawicielach klanów kończąc), pozytywne wibracje krążące wokół bohaterów i zabaw, w których uczestniczą, koją i wywołują uśmiech na twarzy. Szkoda, że tylko tyle i tak rzadko, bo postaci miały ogromny potencjał, który został wykorzystany tylko w małym stopniu.
Nie mniej jednak Merida Waleczna to ciepły, mądry, pięknie wykonany i otulony cudownymi dźwiękami film familijny, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Czy polecam? Oczywiście.