Rate this post

Siedzę nad pustym edytorem już parę chwil i zastanawiam się poważnie, jak zacząć, jak pisać i jak mówić o czymś, co jest tworem tak kompletnym, tak pełnym, że właściwie nie wymaga komentarza, słów, rekomendacji. Hobbit broni się sam i bardziej niż o nim mówić, warto go zobaczyć – raz, dwa razy, pięć nawet – by zakosztować tej magii, którą stworzył Tolkien, a którą Jackson przełożył przez kalkę swojej niesamowitej wyobraźni, serwując widowisko nie z tej ziemi. I to dosłownie.

 

Hobbit to opowieść o wyprawie kompani Thorina Dębowej Tarczy – przywódcy krasnoludów – do zagarniętej przez wroga ojczyzny i swej twierdzy, Samotnej Góry, w której panuje mroczny smok Smaug. W trudnej i obfitującej w niezwykłe przygody drodze towarzyszą mu jego ziomkowie w liczbie 13, czarodziej Gandalf oraz hobbit Bilbo Baggins. Niezwykła podróż to pierwsza część tej historii.

Niełatwe to zadanie przekroczyć samego siebie. Peter Jackson, decydując się na ekranizację kolejnej powieści J.R.R. Tolkiena, musiał być świadomy tego ryzyka. Epickość trylogii Władca Pierścieni nie pozwalała na błędy, skróty i niedopowiedzenia. Więcej nawet: ona wymuszała stworzenie rzeczy przynajmniej tak samo dobrej i ani grama gorszej. Czy rzecz ta się udała, nie dowiemy się pewnie nigdy. Raz że dwie pozostałe części filmu są dopiero przed nami, dwa – opinie są tak podzielone, że jednoznaczna opinia jest niemożliwa. Taka sytuacja była zresztą do przewidzenia, bo powtarza się ona w przypadku każdego klasyku. Do głosu dochodzą znawcy Tolkiena, analizujący zgodność scenariusza z fabułą powieści, krytycy filmowi, którzy pod lupę biorą filmowy LOTR i prześwietlają nowe dzieło pod kątem spójności z wizją Śródziemia zaprezentowaną w trylogii, wreszcie fanatyczni (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) fani jednej, drugiej czy – najczęściej – obu wersji, którzy znają na pamięć każdą scenę Władcy…, w nocy o północy potrafią wyrecytować imiona wszystkich bohaterów wraz z nazwiskami aktorów odgrywających ich role, rozmawiają ze sobą dialogami z filmów, a w Jakiej to melodii, odcinku specjalnym pt. „LOTR Soundtrack Full Album” zawstydziliby pana przy fortepianie, zgadując tytuły, zanim wybrzmi półnuta. I kiedy oni wszyscy zaczynają dyskutować, robi się wokół filmu taki szum, że już kompletnie nie wiadomo, czy właściwie sam Hobbit nie dorasta swym poprzednikom do pięt, czy może ta nowa technologia 48 coś tam na coś tam jest jakaś nie halo, czy może jednak wszystko jest całkiem w porządku i film jest wspaniały.

Kochani, zapewniam: film jest wspaniały.

Jako najnormalniejszy w świecie widz, który – jak większość z Was – nie ogląda tego samego filmu po dziesięć razy i nie zawsze rozumie trudne słowa, których używają krytycy w recenzjach, daję słowo, że nie wyjdziecie z Hobbita rozczarowani. Bo nawet jeśli – co wydaje się niemożliwe – nie oczaruje Was magia Śródziemia, nie zdobędą obłędne krajobrazy (od Shire po Rivendell), nie poruszy historia krasnoludów, nie porwie bajeczna muzyka Shore’a, to ta przygoda i tak Was zainteresuje. Jackson nie pozwala się nudzić – zdobywa uwagę już od pierwszej sceny, a wtedy, gdy wydaje się, że spokój gości na ekranie już zbyt długo, ucieka się do retrospekcji (których treścią są najczęściej sceny batalistyczne) – rozwiązania, które nie burzy rytmu, a napina tempo akcji i jednocześnie pobudza odbiorcę. I nie, nie zgadzam się z uwagami, że niektóre sceny – jak choćby te z chaty Bilba – są przedłużone i choć ładne, mogłyby spokojnie zostać pominięte. Nie wyobrażam sobie, bym miała nie poznać Radagasta Burego czy by ominęła mnie taka perła, jak pieśń krasnoludów, która – jak dla mnie – mogłaby trwać nawet 8 minut, a i tak byłaby zbyt krótka. Ja zresztą nigdy nie ukrywałam, że zdecydowanie bardziej niż efektowne sceny batalistyczne we Władcy Pierścieni cenię sobie idylliczną, subtelną i czarującą wizję Śródziemia z sielankowym Shire i wytwornym, eterycznym Rivendell na czele. Pokochałam ten świat za zielone łąki Hobbitonu, pękającą w szwach spiżarnię w Bag End, fajerwerki Gandalfa, piękno Lothlórienu, eteryczność elfów, nie zaś zaś mroki Morii i Mordoru czy bitwy stoczone w wojnie o pierścień. I dlatego momenty, w których Jackson mruga do nas okiem, nawiązując do kultowych scen z trylogii, są dla mnie strzałem w dziesiątkę. Z drugiej strony starcie kompanii Thorina z goblinami czy finalna bitwa z orkami swoją spektakularnością i fabularną semantyką generują takie napięcie, że rekompensują najmniejszy niedosyt. Wszystko tu zresztą jest tasowane ze zręcznością najlepszego magika. Hobbit: Niezwykła podróż jest piękny, zabawny i przerażający, a przejścia od jednego do drugiego stanu (podziwu, śmiechu, strachu) są niezwykle płynne.

Aktorstwo? Doskonałe. O ile nie dziwi zupełnie klasa, jaką prezentują Ian McKellen, Cate Blanchett czy Hugo Weaving, o tyle nowe twarze zdumiewają podwójnie: swoją obecnością i wyśmienitą grą. Martin Freeman w roli Bilbo Bagginsa sprawia wrażenie tak obytego ze światem Tolkiena i Jacksona, jakby był Elijahem Woodem i, naprawdę, bije go czasem w grze na głowę. Richard Armitage (Thorin) – co za odkrycie! Świetnie ucharakteryzowane krasnoludy – każdy pojedynczo i wszyscy razem – bawią i poruszają na przemian. No i Andy Serkis jako Gollum – niepowtarzalny i jak zwykle fantastyczny. Scena zagadek i mowa ciała Golluma podczas niej mogłyby z powodzeniem występować jako odrębny, krótkometrażowy film. Majstersztyk.

A Shore… Shore niczego już nie musi udowadniać. Choć ten rok upłynął pod znakiem naprawdę dobrych soundtracków (a doświadczenie brzmień części z nich – Life of Pi, DjangoLincolna czy Zero Dark Thirty – dopiero nas czeka), to soundtrack Shore’a bez wątpienia sięgnie podium. Muzyka w Hobbicie jest z jednej strony pełnoprawnym, posiadającym własną osobowość bohaterem, z drugiej zaś spaja się z opowieścią tak mocno, tak dobrze z nią współgra, współbrzmi, tak się komponuje, tak historię niesie, że staje się jeszcze jedną… niezwykłą przygodą.

Zazdroszcząc wszystkim, którzy seans w kinie (czy 2D+napisy, jak u mnie, czy bardziej efektowny technologicznie) mają jeszcze przed sobą, czekam niecierpliwie na DVD z rozszerzoną wersją i oryginalny soundtrack, by mieć tę magię na co dzień. I bzdura, że komercyjne podzielenie najkrótszej powieści Tolkiena na trzy części jest bez sensu. Z największą przyjemnością pójdę do kina kolejne dwa razy, jeśli mam otrzymać w prezencie coś tak pięknego. Can’t wait.

Czy polecam? Oczywiście!