Rate this post

Pamiętam dobrze, gdy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun Niewiernych. Pomyślałam: „O rany, Dujardin! Jak fajnie! Muszę to zobaczyć!”. Do głowy mi nie przyszło, że ten czarujący i utalentowany aktor może zagrać w tak kiepskim filmie. Wiedziałam, że lubi eksperymentować ze sztuką i konwencjami filmowymi, ale że ma gust i klasę nie wątpiłam. Wprawdzie oglądając zwiastun nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś z tym filmem jest nie tak, że coś tu nie śmieszy tak, jak chyba miało śmieszyć, ale zrzuciłam to na karb specyfiki tego typu materiałów. W końcu nie da się pokazać wszystkiego w dwóch zaledwie minutach i grunt to zaciekawić – a to się udało. I co? I to, że kolejny raz okazuje się, że pierwsze wrażenie – nawet jeśli chowające się dyskretnie za ciekawość i nadzieję – mówi o filmie najwięcej. Bo Niewierni to gniot nad gnioty i nie ratuje go nawet dobre aktorstwo Dujardina i Lellouche’a.

 

Fred, Olivier, François, Laurent, James (Dujardin) i – z drugiej strony – Greg, Nicolas, Bernard, Antoine, Eric (Lellouche) – to właśnie tytułowi niewierni, mężczyźni, którzy mają mniejszy lub większy, ale w każdym wypadku nierozwiązany, problem z utrzymaniem… no… wiecie… wierności. Ich historie tworzą kalejdoskop zamkniętych w krótkich klatkach epizodów miłosnych, których wspólnym mianownikiem jest niewierność właśnie. W pogoni za spódniczkami dojrzali już bohaterowie jakby mimochodem zastanawiają się nad jakością swoich związków i celowością istnienia cnót, które dla ich partnerek są tak istotne.

Jakie to wszystko nudne i męczące, wiecie? Już sam pomysł na fabułę jest, wbrew pozorom, jałowy. Bo czy mówienie dziś w kinie o (nie)wierności i ukazywanie seksu w najróżniejszych jego odmianach i pozycjach jeszcze kogoś szokuje? dziwi? pociąga? Ok, załóżmy, że tak, że znajdą się tacy, którzy chcą sobie pooglądać gołe pośladki (płci obojga) i tematyka seksualnych podbojów w takim wydaniu mu odpowiada. Co twórcy mu oferują? Garść nędznych obrazków, z których nie zapamiętuje się nic poza tym, co pokazano w zwiastunie, czyli wylatującego za okno psa, spacerujących kumpli, szydzących z wierności, jakiegoś kolesia na wózku i, obowiązkowo, typa w szpitalu, który miał być zabawny, a wyszło jak wyszło. Z humorem to tu w ogóle jest okropnie i marnie – napisane ponoć (tak reklamowali) z polotem i zabawną ironią dialogi wypadają płytko i poważnie, a to co mogłoby być śmieszne, raczej obrzydza niż bawi.  Pewnym jest, że te w większości nierówne i nudne nowelki filmowe, które łączy wspólny motyw, nie przekonują, nie zdumiewają, nie odprężają i nie niosą żadnej nowej lub ciekawie podanej prawdy o nas samych.

A najbardziej boli świadomość, że z tego materiału można było zrobić naprawdę zabawny film, niosący przy okazji garść poważnych refleksji na temat życia, związków i relacji damsko-męskich. Ten potencjał nie został wykorzystany. Ktoś – z tej olbrzymiej grupy reżyserów i scenarzystów – się po prostu nie przebił, nie przekonał innych, nie dał rady. Przykre.

 

Czy polecam? Nie, nie, nie.