To pierwszy w tym roku film, o którym nie było tak głośno, jak choćby o produkcjach nominowanych do Oscarów. Pierwszy, na który nie czekałam z jakimś ogromnym zniecierpliwieniem i pierwszy, na który szłam, nie oczekując zbyt wiele. Potrzebne mi było takie wytchnienie, bo film okazał się całkiem niezły i w paru aspektach przyćmił kasowe tytuły, które jak do tej pory w większości bardziej rozczarowują… a może lepiej: nie satysfakcjonują tak, jak obiecywały, że będą to robić. Gangster Squad ma nad nimi tę wyższość, że niczego nie obiecywał. I wygląda na to, że wyszedł na tym zdecydowanie lepiej niż premierowe sąsiedztwo.
Mickey Cohen (Sean Penn) – tak nazywa się facet, który trzęsie Los Angeles. Boją się go mieszkańcy, boją się przestępcy i dilerzy, boją się nawet jego najbliżsi współpracownicy i kobieta (Emma Stone), ale Mickey nie pozostawia im wiele możliwości do odwrotu. Ma w kieszeni całą miejską policję i nie ma skrupułów, by zafundować wymyślne tortury tym, którzy popełnią najmniejszy błąd i zawiodą jego zaufanie. Tego panowania co niektórzy mają zwyczajnie dość. Co niektórzy nazywają się John O’Mara (Johs Brolin) i są uczciwymi policjantami, którzy chcą zapewnić swojemu potomstwu życie w bezpiecznym mieście. O’Mara zbiera więc ekipę sobie podobnych i wyrusza obalić rządy Cohena.
Grubo się to neogangsterskie kino zaczyna. Fleischer daje jasno do zrozumienia, że nie ma zamiaru się z widzem cackać i przedstawia się niezłą sieczką (wielokrotnie odnawianą i to w moim ukochanym slow motion), która jednych podnieci, innych zmartwi, wzrok każdego jednak przyciągnie, a o to przecież chodzi. Czyli miażdzymy na samym początku po to, by stonowana prezentacja graczy nikogo przypadkiem nie zanudziła. Osobiście śmiem twierdzić, że jest to niemalże niemożliwe z uwagi na prawie genialny dobór aktorów do obsady. „Niemalże” i „prawie” w tym zdaniu mają twarz Josha Brolina, który przy takich arcymordach (zaraz przeczytacie nazwiska, to zrozumiecie, skąd to określenie) jak Sean Penn czy Nick Nolte wypada po prostu blado i sztywno (choć idzie przywyknąć). Tak więc gdybyście przypadkiem nie byli zainteresowani latającymi po ekranie głowami i kończynami, bynajmniej niepozostającymi w ścisłym związku z resztą ciała, to jest rzecz, która powinna przyciągnąć waszą uwagę.
I nad tym w Gangster Squad można by rozwodzić się długo, bo fabuła – niewymyślna, zdążająca prościutko do wyznaczonej mety i niezbyt angażująca intelektualnie – nie wygrałaby tego filmu bez tych znakomitych twarzy, które postanowiły w niej uczestniczyć. Co tu dużo gadać – nuda. Nuda oglądać takiego Penna, który mógłby wystąpić w całym filmie raz, pobyć na ekranie jedną sekundę, by zdążyć zaledwie wykrzywić wary i wysapać „jouu madafakaa”, i już by zasłużył na Oscara. Z gościa jest geniusz, i tyle, co zresztą udowodnił nie raz, a ostatnio cudownie we Wszystkich odlotach Chayenne’a – jak nie znacie, to się wstydźcie i idźcie nadrabiać! No więc Penn. A do niego Nolte – stary wyga, którego głos chrypi jakby nie rozstawał się z łiskaczem od co najmniej 148 lat i 5 miesięcy. Rólka może mała, ale wystarczająca, by przypomnieć zapominalskim, jaką się jest jakością. I to by było na tyle bandy, która nie zawodzi i fantastycznie nudzi swoim talentem. Wisienką na torcie – wbrew pozorom i dialogom w filmie – nie jest wcale Emma Stone, choć w niczym dziewczyna nie odstaje i prezentuje analogiczną do poprzednich ról klasę. To Rajan, nasz stary mystery driver, który tłucze ludzi na kwaśne jabłka w windach, i to jeszcze przy damie. Z Goslingiem tu w ogóle podziała się fantastyczna rzecz, bo Fleischer podszedł do niego – jako do aktora – w dość ironiczny, trochę nawet żartobliwy sposób. Postanowił najzwyczajniej w świecie zrobić z niego, co ja mówię, wykorzystać to, co już zostało z Ryana zrobione – i takim oto sposobem sierżant Jerry jakiś tam to rasowy lovelas, do którego laski ciągną jak do szpilek i słodyczy i który rozbraja je – laski, buty, słodycze pewnie też – jednym spojrzeniem. Ja może do napalonej rzeszy jego fanek, które rzuciłyby wszystko i jeszcze sprzedały na targu swoich facetów, byle móc spędzić noc…zas z Ryanem, nie należę, ale rozumiem, w czym rzecz i bardzo chętnie wpadłam w sieć, którą zarzucił na damską publiczność Fleischer. A poza tym, że bajer i motylki, to jeszcze całkiem nieźle Gosling po prostu (po)grywa. Nie sądze, żeby trzeba było udowadniać, ale jak chcecie, to sobie sprawdźcie sami. Reszta obsady-ekipy O’Mary dzielnie goni powyższych gigantów i radzi sobie naprawdę nieźle. Z Giovannim-ukradłem-Teda-Ribissim na czele. W rzeczy samej, dobrze się to ogląda.
Gangster Squad rozbraja w jeszcze jednej kwestii. W poważne, gangsterskie kino, które dotyka spraw istotnych i mało zabawnych i które epatuje przemocą godną przestępczych elit, reżyser rękoma niejakiego Bealla wplata w film kawał dobrego humoru. Żarty – i to zarówno tekstowe, jak i sytuacyjne – dominują raczej w pierwszej połowie filmu, ale zdecydowanie umilają cały seans i uatrakcyjniają tytuł, podnosząc znacząco jego wartość. Jestem pewna, że znalazłoby się co najmniej kilka dialogów i wypowiedzi, które mogłyby zagościć w encyklopedii kultowych filmowych tekstów i przyjąć się w mowie potocznej. Madafaka, jea.
Podsumowując, Pogromcy mafii nie rozkładają może na łopatki, ale przecież w ogóle nie obiecywali, że to zrobią. To kompletna, niedługa i nieskomplikowana historia o paru takich, co porwali się na niemożliwe i wydawało im się, że mogą zostawić po sobie na tej amerykańskiej ziemi kawałek dobra. Czy im się udało, przekonajcie się sami. Grunt, że z kina wychodzi się w dobrym nastroju, i to mimo że ma się pewność, iż film wywietrzeje z głowy szybko i skutecznie. Abstrahując od ww. ról, o których można dużo, długo i często, jako jednorazowa rozrywka film sprawdza się wyjątkowo dobrze. A doświadczenie jej w tym przedoscarowym zamieszaniu na pewno nam nie zaszkodzi.
Czy polecam? Tak.