Nie zawsze można być przychylnym wszystkim serialom, nawet jeśli wydawałoby się, że powinny być naszymi ulubionymi. Pamiętacie moje zachwyty nad pierwszym odcinkiem the Mindy Project? Od tego czasu sporo się zmieniło. Zresztą podobnie jest z Go on i Matthew Perrym. Na ten serial być może nie czekałem jak na szpilkach, ale miałem pewne oczekiwania. Jak możecie się domyślać po tytule tekstu i tonie, w którym to piszę, obie produkcje nie radzą sobie najlepiej, a szkoda bo potencjał mają ogromny.
Zacznijmy od Mindy. Ta urocza hinduska wywróciła moje pojęcie o komedii do góry nogami, pilotem swojego nowego show. Naprawdę byłem rozłożony na łopatki. Lekkość i nieprzewidywalność oraz totalnie zakręcone poczucie humoru i bardzo oryginalne podejście. Sądziłem, że mam do czynienia z Louisem CK płci żeńskiej.
Niestety drugi odcinek sprowadził mnie na ziemie, a kolejne utwierdziły w przekonaniu, że pomysły na zaskakiwanie widzów skończyły się bardzo szybko, a sama Mindy Kalling zamierza robić banalną komedyjkę z kiepsko napisanymi postaciami drugoplanowymi (poza tym zgryźliwym lekarzem).
Obecnie każdy odcinek to mniej więcej taki sam schemat. Być może została gdzieś jeszcze odrobinka tego szaleństwa, które widzieliśmy w pilocie, ale jest ona mocno zdeptana przez szarą rzeczywistość. Główna bohaterka, która początkowo wyglądała na dobrze napisaną i wielowymiarową okazała się być przewidywalna i płaska jak postać z kartonu.
Apogeum osiągnięto w odcinku halloweenowym, który oglądałem z dziewczyną, która również była fanką pilota. Obydwoje już po dziesięciu minutach stwierdziliśmy, że okropnie wieje nudą i widać straszliwy spadek jakości serialu.
Czy Mindy się z tego podniesie? Osobiście nie sądzę, zwłaszcza, że jej pikowanie w tabelach oglądalności trwa w najlepsze, a po ostatnim, zdecydowanie najgorszym odcinku serii, można spodziewać się kolejnego spadku. Co prawda pełen sezon Mindy Project został już zamówiony przez Foxa, ale o ile coś nie zmieni się dramatycznie, nie liczyłbym na przedłużenie produkcji na następny rok.
Przejdźmy do Go on, nowego projektu NBC, firmowanego twarzą Chandlera Binga, ups, przepraszam, Matthew Perryego. Od pierwszej zapowiedzi obawiałem się co z tego wyniknie, bo komedia krążąca wokół tematu grupy wsparcia, jest tylko o krok od wpadnięcia w sidła patetyzmu.
Pierwsze odcinki jeszcze jako tako dawały radę. Chociaż komuś było smutno, to wszystko jednak trzymało się konwencji komediowej. Ostatnio jednak wszystko w serialu wygląda w ten sposób: Ryan ma jakiś problem. Grupa mówi mu, że ma problem. Ryan mówi, że nie ma. Po 10 minutach przyznaje, że ma problem. Grupa pomaga mu go rozwiązać. Grupowy uścisk.
Idzie się porzygać od tak tandetnej fabuły. Po ostatnim odcinku, który obejrzałem, jestem na granicy rozstania się z serialem. Poziom żenady i patosu osiągnięty w produkcji przekroczył granicę dobrego smaku. Dodajmy do tego brak pomysłów na ciekawe rozwinięcie fabuły i powtarzanie w kółko tych samych patentów w dowcipach i mamy naprawdę grecką tragedię.
Wielką porażkę poniosła także bardzo nietypowa formuła – główny bohater i 15 równorzędnych postaci drugoplanowych. W zasadzie nie wiem jak to mogłoby zadziałać, ktoś na planie musiał mieć naprawdę niezłą wyobraźnie. Koniec, końców stanęło na tym, że nikt nie jest rozwijany, a każdy bohater świeci innym odcieniem nijakości.
Dla porównania oglądam obecnie Studio 60 on the Sunset Strip, serial dramatyczny z Matthew Perrym i muszę powiedzieć, że w Go on, on się najzwyczajniej w świecie marnuje, a jego ironiczne umiejętności nie są wykorzystywane tak jak trzeba.
Serial Go on jest jednak w o tyle lepszej sytuacji niż Mindy Project, że nie ma aż tak dużych problemów z oglądalnością. Myślę, że może liczyć nawet na przedłużenie, a my na kolejny sezon pełen smutku i żalu. Ależ komediowo, prawda?