Rate this post

Początkowo chciałem napisać coś w stylu ‘5 płyt, które zawsze wożę w samochodzie’, ale prawda jest taka, że te które w nim są nie są tymi, które wywarły na mój gust muzyczny największy wpływ (po prostu je w danym momencie lubię). Te natomiast, które swoje piętno na nim odcisnęły na stałe bezpiecznie egzystują sobie na pendrivie, bym mógł je mieć bez problemu w każdym samochodzie, którym aktualnie jeżdżę. A że te się coraz częściej się zmieniają, siłą rzeczy, to cóż… jest to jakieś ułatwienie.

Choć podobno ludzie dzielą się na tych, którzy muzyki słuchają w domu i na tych, którzy słuchają jej w samochodzie to nie do końca tak jest. Po prostu nie każda muzyka nadaje się do każdego miejsca. W samochodzie przesłuchałem znakomitą większość nabytych płyt, ale te wydania są jednak dla mnie jednak tak bardzo ważne, że wolę ich słuchać w zaciszu domowym, by móc się skupić na każdym detalu, dźwięku, słowie. Samochód po prostu nie do końca mi na to wszystko pozwala, mimo, że nie wyobrażam sobie jeździć bez muzyki w głośnikach. Jedna płyta daje kopa i dobrze się przy niej prowadzi, inna wymaga głębokiego fotela, gramofonu, wzmacniacza lampowego i dwóch kolumn. I jedno, i drugie jest bardzo fajnym sposobem na umilenie sobie życia.

A te płyty… cóż, nie patrzcie na nie jak na ranking najlepszych wydawnictw na świecie, bo tylko pseudo redaktorzyny marnych czasopism mogą tworzyć takie zestawienia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Dla mnie te płyty są ważne, z czymś mi się kojarzą, pojawiły się w moich rękach w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, co wystarczyło, by na zawsze je zapamiętał i chętnie do nich wracał. Ale żeby były najlepsze? Skądże! Są, ale dla mnie.

1) Pink Floyd – The Dark Side of the Moon

Nie jest to ani moja pierwsza rockowa płyta, ani pierwszy rockowy zespół. Najpierw było Deep Purple, potem Black Sabbath, zdarzało się też King Crimson, The Eagles i inne legendarne zespoły. A Pink Floyd to ja nawet w sumie niezbyt lubię. Zbyt psychodelicznie, kontemplacyjnie, mrocznie i tajemniczo grali. The Wall nie lubię zupełnie. Ale The Dark Side of the Moon to płyta, dzięki której z klasycznego rocka wszedłem w zupełnie inny, dziwny świat. Nie tylko proste riffy gitarowe i szybkie solówki. Pink Floyd pokazali tak szerokie spektrum swoich możliwości, że nie mogło się to nie podobać. A ja dzięki tej płycie po raz pierwszy sam zacząłem szukać innych nurtów muzycznych, tak bardzo mnie to nowe dla mnie brzmienie wciągnęło.

2) Mike Oldfield – Tubular Bells

Sposobu grania Mike’a Oldfield’a nie da się pomylić z niczym. A Tubular Bells wyróżnia się z jego twórczości najbardziej – płyta składająca się z 2 (!) utworów trwających około 25 minut każdy. Nie ma śpiewania – jest tylko podkład z wchodzącymi po kolei nowymi instrumentami, wcześniej zapowiadanymi jednostajnym głosem. Jest to coś tak niewiarygodnie magicznego, że nie da się tego opisać – to trzeba usłyszeć, bo osobiście nie znam płyty instrumentalnej, która mogłaby się do Tubular Bells zbliżyć pod kątem kompozycji i pomysłu.

3) Metallica – Ride the Lightening

Banalnie, prawda? Aż do bólu. Od tej płyty jednak zaczęła się moja kilkuletnia przygoda z różnymi falami muzyki metalowej, a wierzcie mi – zgłębiłem różne, czasem bardzo niepokojące meandry tego gatunku. I tak naprawdę nigdy jej nie opuściłem, po prostu rzadziej mi się zdarza ją słuchać i nie jest ona zazwyczaj już tak bardzo inwazyjna. Ale przyjemność wciąż czerpię z niej ogromną, minimum raz w tygodniu. A Metallica zawsze jest w moim samochodzie, nieprzerwanie od 10 lat.

 

4) The Black Keys – El Camino

Tylko z jednego powodu – ponieważ odkąd usłyszałem ‘Mind Eraser’ nie mogę się od nich opędzić, chociaż każda ich płyta w sumie powinna się tutaj znaleźć. Mój aktualny muzyczny gust został zwyczajnie przez nich opanowany. Byłem na koncercie na tegorocznym Open’er Festival (tutaj wpis o festiwalu), jadę w lutym przyszłego roku do Atlas Areny. I na każdy kolejny koncert, bo to połączenie bluesa oraz indie miażdży moje bębenki. Pozytywnie oczywiście.

5) The Arctic Monkeys – Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not

Podobnie jak wyżej, tylko kiedy miałem 15 lat. Wtedy słuchałem tylko Arctic Monkeys, czasem dorzucając Audioslave i Franz Ferdinand. Ale Małpki na zawsze przywiązały mnie w znacznie większy sposób na brytyjskiego rocka niż jakikolwiek inny zespół, nie wspominając o próbach słuchania rocka amerykańskiego. Po prostu nie. I chociaż ‘AM’ uważam za zdecydowanie lepszą i dojrzalszą płytę, to do tej mam nieopisany sentyment. ‘Fake tales of San Francisco…’

6) Kazik Staszewski – Tata Kazika

Zapomnijcie o tych wszystkich płytach powyżej. Ta ze wszystkich jest najważniejsza, ponieważ… nauczyła mnie słuchać. Nigdy wcześniej nie zwracałem wielkiej uwagi na słowa piosenek, uznając je jedynie za dodatek do kompozycji.
A w tej płycie muzyka jak muzyka, nic specjalnego. Jest dobra, fajna sekcja dęta, jak zwykle u Kazika, ale nic więcej Co jednak jest niesamowite, to teksty każdego z utworów. Napisane przez Staszka Staszewskiego są przepełnione smutkiem, goryczą, są pełne wyrzutów do samego siebie i otaczającego świata. Ukryte pod poetyckim stylem zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, tak duże, że w tym momencie jestem w stanie z pamięci przytoczyć słowa niemal każdej z piosenek.

Nie jest to łatwa ani przyjemna płyta. Powiedziałbym raczej, że jest bardzo dołująca. Ale to przy niej najbardziej lubię usiąść i odpłynąć wsłuchując się w każde, pojedyncze słowo i myśląc o tych wszystkich, niekoniecznie najprzyjemniejszych rzeczach. Do tego się nadaje najlepiej.

Pewnie do tej listy mógłbym dodać jeszcze parę innych. Wspomniane wcześniej Audioslave – Out of Excile, Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water od Limp Bizkit, co poniektóre płyty Joe Bonamassy -jest mnóstwo płyt którymi się zachwycałem i do których z chęcią będę wracał. Ale żadna z nich nie jest na takim poziomie jak te powyżej, bo po prostu… one są do słuchania, a nie do wspominania.