Zawsze miałem problem ze sztuką. Ostatnio, tak dla przykładu, będąc w Rijks Museum w Amsterdamie (takie ichniejsze muzeum narodowe) miałem okazję zobaczyć jeden z portretów Van Gogha. Stałem blisko, przyglądając się grubym warstwom farby nakładanym niemal chaotycznie, z wściekłością, tak, że trudno było stwierdzić czy określony kształt został stworzony zgodnie z zamysłem twórcy. Stałem też trochę dalej, bowiem dzieła tego artysty nabierają ponoć innego charakteru, kiedy patrzy się na nie z perspektywy – to coś jak z pikselami, które dopiero z dalszej odległości tworzą jednolity obraz.

Niestety nie miałem okularów i patrząc na autoportret wielkości kartki A4 trudno mi było cokolwiek dostrzec z kilku metrów. Nie mówiąc już o wyczuciu jakichkolwiek emocji, o których przecież wiem, że twórczości Van Gogha towarzyszyły. A w każdym razie tak opisuje się to w książkach, jako mieszankę szaleństwa i geniuszu.

Nawet Straż Nocna, perła w koronie rzeczonego muzeum, jak i największe dzieło Rembrandta, bardziej zrobiło na mnie rażenie swoim rozmachem (363 x 437 cm!) niż podobno niesamowitą zabawą światłocieniem oraz szczegółami postaci.

Można więc z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem raczej nieczuły na sztukę w jakiś sposób nienamacalną, o ukrytym przesłaniu, której zrozumienie bazuje na domysłach i wyczuciu. Siłą rzeczy więc podobny problem mam z muzyką klasyczną (co potwierdziłem sam przed sobą oglądając Konkurs Chopinowski) oraz wierszami, szczególnie białymi. No bo w końcu co to za wiersz, który się nie rymuje, prawda?

Z drugiej więc strony, co wydaje się dość logiczne, bardzo do mnie przemawia wszystko to, co trafia bezpośrednio w zmysły, wykładając kawa na ławę to, co ma zostać przekazane. Dlatego fotografia jest dla mnie najpiękniejszą ze sztuk wizualnych (bo pokazuje jak jest, ale pozostawia margines dla domysłu), a muzyka… oj, z muzyką to jest już grubsza sprawa.

Kiedy kupowałem Golfa ważne dla mnie było, wśród rzeczy innych rzeczy oczywiście, by system multimedialny miał port USB, mini-jack i możliwość odsłuchu poprzez bluetooth. Z kart SD jakoś nie mam zamiaru korzystać, dziwny pomysł to jest. Tak czy inaczej muzykę mam ze sobą wszędzie, na każdym możliwym nośniku. W samochodzie są to płyty i pendrive, jest iPod w razie czego (taki fajny, jak zegarek wygląda, prawie jak iWatch), no i telefon oczywiście z podpiętym Spotify Premium.

I choć może nie jest to ten cudowny zestaw Bang & Olufsen’a z 19 głośnikami o różnych tonach, wzmacniaczem i dźwiękiem czystym niczym wokal Mercury’ego, to i 8 głośników potrafi zagrać wystarczająco dobrze, by umilić kolejną kilkusetkilometrową podróż.

Problem polega jednak na tym, że mimo tego całego sprzętu, który ze sobą wożę, mimo tej ilości muzyki, która siedzi i czeka na różnych nośnikach, to zupełnie nie wiedziałem czego słuchać. Muzo.fm w Łodzi, wieczorami Czwórka albo Trójka, czasem nawet Eskę, o zgrozo, zdarzało mi się wrzucić byle tylko jakimś tandetnym ‘umcy-umcy’ zatkać uszy. A gdzie ta muzyka, która mnie ukształtowała? (tutaj o niej pisałem) Ano, nie było jej.

Można wręcz powiedzieć, że przestałem słuchać muzyki. Niepostrzeżenie zrezygnowałem z jednego z nielicznych rodzajów sztuki, która do mnie przemawiała.
Ja, osoba regularnie jeżdżąca na koncerty największych artystów, zacząłem słuchać muzyki miałkiej, nijakiej, jedynie przepływającej przez bębenki. Zamiast przeszukiwać tysiące pozycji, które są dostępne niemal za darmo w Spotify, które się ze sobą łączą i są proponowane zgodnie z upodobaniami, ja wolałem młócić wciąż jedno i to samo. Albo nie, nie wolałem. Tak mi było dziwnie wygodnie.

Od miesięcy nie znalazłem nowej pozycji, w której zasłuchiwałbym się godzinami. Nie siedziałem do późnych godzin nocnych z bananem na gębie ciesząc się, że odkryłem jakiegoś nowego artystę.

Od miesięcy nie wgrałem na telefon żadnej nowej playlisty, nie mówiąc o wyciągnięciu pendrive’a z portu USB i wrzuceniu na niego jakiś innych płyt zamiast Black Keys czy Audioslave. Które przecież są świetne, no ale przecież ile można w kółko słuchać tego samego?

Tydzień temu czekała mnie kolejna kilkusetkilometrowa trasa. Kolejna, w której miałem słuchać znanych mi już na pamięć oktaw wciąż tych samych utworów, zapętlanych tych samych utworów w radiu, którego dzień w dzień słucham. Aż rzygać mi się chciało na samą myśl. Że będę musiał tego słuchać i że będę musiał z tym jechać.

Spotify->Przeglądaj->Rock Classics.

Coś takiego mi się nawinęło, pierwsza lepsza playlista która wpadła mi w oko, którą ściągnąłem na telefon. Puściłem ją dopiero po kilkudziesięciu kilometrach, z totalnego braku laku, bo i tak zasięg radia gdzieś po drodze się zgubił.

Ocknąłem się, jak dotarłem. Przez uszy przepłynęli mi Stones’i, The Who, Van Halen, Boston, Kansas, Lynyrd Skynyrd i rzesza innych, o których muzyce jakimś dziwnym cudem zdążyłem zapomnieć. Słuchałem nowości, chciałem czegoś nowego, a zapomniałem o czymś, czego słuchałem mając już 12 lat, na czym w sumie się wychowałem. Przecież w momencie, kiedy znajomi słuchali Ich Troje ja zasłuchiwałem się w Deep Purple!

I o tym zapomniałem. Ale wiecie, może to i dobrze. Bo dopiero po latach, po długiej w sumie przerwie od muzyki zdałem sobie jeszcze raz sprawę jak bardzo jest ona w życiu potrzebna. Jak ubarwia nie tylko podróż, ale także zwykłe, wykonywane dzień w dzień czynności.

Jest to ten rodzaj sztuki, który zawsze do mnie będzie przemawiał mimo, że ta muzyka po większości ma już przecież dziesiątki lat. Ale chyba jeszcze nigdy nie sprawiła mi aż takiej przyjemności.