I jeszcze ja. Spóźniona, nastraszona i pozbawiona zupełnie entuzjazmu, który trwał do połowy lipca, do momentu, aż posypały się miażdżące „Prometeusza” recenzje. Nie wiem, co ja sobie właściwie myślałam, oglądając zwiastun filmu w pierwszej połowie tego roku, że film mi się spodoba i że warto na niego czekać. Nie mówię tego z dzisiejszej perspektywy osoby, która wiedziała, że nadzieje okazały się płonne. Ja po prostu nie lubię takich filmów. Planety? Sondy kosmiczne? Obcy? Hellou… No nie są to moje ulubione klimaty, nawet sci-fi unikam przecież jak ognia. Ale dobra, w końcu to głośny „Prometeusz”, przekonajmy się sami.
Tytułowy Prometeusz z greckim tytanem ma wspólną jedną ledwie rzecz: obaj swoje „życie” okręcili wokół zagadnienia stworzenia człowieka. W mitologii skończyło się to, wbrew pozorom, bardzo pomyślnie, bo choć Zeus na udanych tworach Prometeusza zemścił się jak na władcę przystało, to jednak gatunek przetrwał i ma się, jak widzimy, całkiem dobrze. Prometeusz pod wodzą zimnej jak lód Meredith Vickers (Charlize Theron) nie ma może zdolności manualnych, ale jest za to wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt (nie bez przyczyny mamy początek lat 90 XXI w.), pozwalający załodze przetrwać na obcej sobie planecie i przeprowadzić kluczowe dla wyprawy badania. A te zostały zainicjowane przez dwoje mężnych naukowców: Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) i Charlie’go Hollowaya (Logan Marshall-Green), którzy na jednej z odkrytych planet poszukują śladów życia – tego życia, które dało początek życiu Ziemian. W eksploracji planety pomaga im m.in. David (Michael Fassbender) – grzeczniutki android, który może i nie ma duszy, ale za to łeb ma za trzech, i korzysta z niego bardzo intensywnie.
Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, pierwsza połowa filmu okazała się całkiem znośna. Nie porywała wprawdzie (mnie przynajmniej) ani tematyką (wiemy już dlaczego), ani zdjęciami (które może i ładne były, ale już chyba wolę kosmos wg Malicka), ani postępem akcji, ale już postaci i wcielający się w nie aktorzy obiecywali coś więcej. Pomyślałam sobie nawet, że – mój Boże – Rapace potrafi się uśmiechać i zachowywać się inaczej niż jak zlękniona, roztrzęsiona, zamknięta w sobie, zacięta i enigmatyczna baba! Kto oglądał wie, że nadzieja matką głupich est, no ale nieważne. David! David mi się bardzo spodobał! Fajnie pomyślana postać, bardzo wyrazista, i to wcale nie ze względu na odrębność gatunkową. Najciekawsza i najlepiej chyba zagrana rola. Tuż przed Theron, uosabiającą nieprzystępną, chłodną, stanowczą i wcale nie tak jednowymiarową Vickers. Ładnie jej to, przyznam, wyszło. I tak właściwie do rzeczy, która wydarzyła się pozostałym poza Prometeuszem chłopakom, wszystko szło całkiem przyzwoicie i logicznie. A potem wszystko się wzięło i posypało. Przy całej filozofii działalności „Inżynierów” i nadprzyrodzonych zdolnościach fizycznych Shaw obślizgłe żyjątka, gadająca głowa czy zszywki na brzuchu (o losie…) to tylko drobne uchybienia. Wszystko to siłą prowadzone do finałowych wydarzeń poplątało się samo w sobie i uczyniło fabułę tak irracjonalną i niespójną, że nawet sci-fi wyrzuciłoby taką owcę ze stada. No nie, nie i jeszcze raz nie. Nie można tak. Widza. Robić. W bambuko.
O „Prometeuszu” napisano już tak wiele złego, że dokładanie kolejnej porcji byłoby – choć słuszne – trochę przykre. Tym bardziej, żem laik – nie znam „Obcego”, uwierzycie? Ale wiecie, że ani mi się śni rozprawiać wam tu o czymś, o czym pojęcia nie mam, a jeszcze bardziej – udawać, że coś znam, skoro to zupełnie rozmija się z moimi preferencjami. Więc powiem tak: „Prometeusz”, oferowany mi, sceptykowi w temacie sci-fi, jako film rozrywkowy, w zasadniczej swej części zwyczajnie poległ. Nie spełnił obietnic, nie pokusił się o zaserwowanie prócz owej rozrywki (polegającej, przepraszam, właściwie na czym? na schematycznym niszczeniu kolejnych bohaterów? ukazaniu zaawansowanych technologii? może trójwymiarze?) zręcznie ulepionej historii, która porywałaby spójnością i świeżością, nie dał niczego, czego oczekiwałam i czego sobie nawet nie wyobrażałam.
I ktoś naprawdę sądził, że film Scotta będzie w box office’ie zagrożeniem dla nowego Batmana? Proszę was.
Czy polecam? Nie.