Rate this post

Wyobraźcie sobie, że jesteście w pięknym, dużym ogrodzie. Słońce powoli zachodzi, wokół unosi się lekko duszący zapach kwiatów, wy leżycie sobie na wygodnym leżaku, mając nad sobą tylko niebo. Dla towarzystwa macie parę setek w większości obcych ludzi, którzy reagują dokładnie tak samo jak wy i którzy mają z tego wydarzenia identyczną frajdę. A przed wami stoi sobie wielki ekran, na którym wyświetlany jest film, po który pewnie nigdy byście nie sięgnęli i który jakoś tak dziwnie idealnie wpasowuje się w klimat i miejsce projekcji. Takie to właśnie atrakcje oferuje Letni Projektor, kuszący widzów spragnionych alternatywy dla kinowych foteli i własnych laptopów seansami pod gołym niebem w wyjątkowych zakamarkach Krakowa. Ja się skusiłam. Wrażenia? Sklepik z horrorami, starutki film lansowany nazwiskiem młodziutkiego jeszcze Jacka Nicholsona, to zdecydowanie najzabawniejszy horror, jaki w życiu widziałam.

 

Kwiaciarnia Gravisa Mushnicka (Mel Welles) nie jest obleganym miejscem. Klientów tu tyle, co kot napłakał, oferta niby porządna, a utargu mało lub zupełnie nic. Panu Mushnickowi zdecydowanie przydałaby się jakaś rewolucja. I ta rzeczywiście nadchodzi, choć z zupełnie niespodziewanej strony. Jeden z pracowników, Seymour Krelboyne (Jonathan Haze), przynosi do kwiaciarni samodzielnie wyhodowaną roślinę, która staje się absolutnym hitem i przynosi sklepikowi Mushnicka sławę i klientów. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że rosnąca w siłę roślinka potrzebuje do życia innego płynu niż jej koleżanki. Krew, którą serwuje jej Seymour szybko przestaje wystarczać – wygłodniały badyl wcale nie jest wegetarianinem…

 

Powiedzcie mi, kochani, jak analizować i oceniać stare filmy? Jak pisać o tym, na co – siłą rzeczy – nakładamy kalkę współczesności, co machinalnie odnosimy do dzisiejszego kina, co sądzimy według aktualnych kryteriów i przykładamy do bieżących potrzeb? Ja nie wiem. Sklepik z horrorami w latach swojej świetności mógł lekko przerażać, a przynajmniej nie bawić tak bardzo, jak bawi dziś. Mógł sprawiać, że ówcześni widzowie czuli się trochę nieswojo, a potem podejrzliwie patrzyli na dziwne kwiaty i z drżeniem przestępowali próg gabinetu stomatologicznego. Ale nie mógł, po prostu nie mógł być traktowany serio. Bo, proszę was, gadająca roślina? typ jedzący kwiaty? psychiczny dentysta-sadysta? pacjent przeżywający borowanie jak pierwszorzędny orgazm (Jack Nicholson wymiata)? No właśnie. I dokładnie ten fakt, że to nie jest  film na serio, sprawia, że nie tylko da się go oglądać, ale jeszcze seans ten sprawia przyjemność. Bo zaskakuje (rozwiązaniami), bawi (gagami sytuacyjnymi, dialogami, a niekiedy fantastyczną grą aktorską) i przynosi ogromnie fajne uczucie nostalgii za kinem, które może było niedoskonałe, może grzeszyło naiwnością, ale przynajmniej nikogo nie próbowało oszukać, że jest czymś, czym nawet w snach nie mogło być. Ja to kupuję.

 

W Sklepiku z horrorami tylko z pozoru nie dzieje się wiele. Krwiożercza roślina, wokół której osnuwa się cała akcja, jest tylko pretekstem do ukazania galerii osobliwości, skupionych wokół kwiaciarni Mushnicka. Jest więc sam Mushnick – zdesperowany choleryk, nie mający fioletowego pojęcia o botanice i, jak pokazuje codzienny utarg, promocji własnego biznesu. Jest Seymour – szary pracownik-popychadło, o bardzo niskim poczuciu własnej wartości, który użera się w domu z ukochaną, wiecznie chorą – ale za to bardzo żywiołową dzięki procentowym lekarstwom – mamunią (Myrtle Vail), w międzyczasie hoduje zmutowane okazy roślinne i momentami (szczególnie, gdy się uśmiecha) wygląda jak Joey z Przyjaciół (też to widzieliście?). Jest też Audrey (Jackie Joseph) – jego urocza koleżanka z pracy, z którą romansuje na boku Mushnick i w której kocha się sam Seymour, na znak swego uwielbienie nadający wyjątkowej roślince imię lubej. Jest również pani Shiva (Leola Wendorff) – staruszka i jedyna stała klientka kwiaciarni, wiecznie opłakująca śmierć kogoś ze swych bliskich. Do sklepiku wpada także uroczy człowieczek (Dick Miller), dla którego kwiaty są wyśmienitą… przekąską i który genialnie sprawdza się w roli drugo-, może nawet trzecio-planowej, tak sobie stojąc z boczku i wżerając te kwiaty (uprzednio je sowicie przyprawiając – genialne). Mamy też szalonego dentystę (John Herman Shaner), którego zdecydowanie nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. I wreszcie, last but not least, Wilbura Force’a (Jack Nicholson) – absolutnie obłędnego pacjenta, któremu ból (czyjś i swój) sprawia dziwaczną i przezabawnie unaocznianą przyjemność. Niesamowite, że Nicholson już wtedy był w tym, co robi, bezbłędny. I do tego ta roślinka, krzycząca władczo: „Feed me! I’m hungry!”. Obłęd.

 

To nie jest arcydzieło. To z pewnością nie jest film, który stałby w swym gatunku na podium. Nie jest to też coś, co miażdży i zostaje w pamięci na długo. Ale Sklepik… to rzecz, która cieszy (może szczególnie w takich warunkach projekcji) i do której chętnie i z uśmiechem się wraca. Trzeba więcej?

 

Czy polecam? Pewnie, że tak.