Rate this post

Uwielbiam dramaty sądowe! Te zawiłe sprawy, zagadki, fakty i domniemania, precendense, ława przysięgłych, procesy i oni – obrońcy, sędziowie, prokuratorzy, którzy urodzili się po to, by wygrywać. Z powodów osobistych temat ten jest mi też szczególnie bliski i przyglądam mu się z dużym zainteresowaniem i sentymentem. A jednak Sędziemu nie zaufałam. Opierałam się, nastawiałam, wyrokowałam. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że film jest nie tylko ciekawy, ale i – wbrew pozorom – mało sztampowy, a oprócz tego pochłaniający sto procent uwagi, emocji i myśli.

 

Inteligentny, obrzydliwie bogaty facet jeżdzący ferrari ze śliczną, mądrą córeczką i kłopotami małżeńskimi. Stara, (nie)szczęśliwa miłość. Konflikt na linii ojciec-syn. Proces o morderstwo. Złamana kariera. Niepełnosprawność. Motywy znane, oblegane i dla przeciętnego widza tak sztampowe, że już w ogóle nieatrakcyjne. I ktoś wrzuca je do jednego scenariusza. Odwaga czy głupota? W przypadku faceta, któremu ciężko było zaufać (na jego dotychczasowy dorobek reżyserski składają się m.in. komedie Polowanie na druhnyZamiana ciał), odpowiedź pozornie mogła być tylko jedna. Tymczasem było wprost przeciwnie – utarte tematy udało się Dobkinowi złożyć tak umiejętnie, że trudno o Sędzi mówić, że to film banalny. To prawda, że reżyser nie mówi w swoim dramacie niczego nowego. Ale mówi to w nowy sposób i nowej formie – i to jest jego siłą.

 

Bardzo ładnie piszą się wątki Sędziego – historii bardzo poważnej, momentami nawet smutnej, przygnębiającej. Jej bohaterowie idą przez życie poturbowani przez los, ale los w żaden sposób nienadzwyczajny. Kogoś spotyka śmierć, kogoś choroba, ten boryka się z samotnością, tamten z lękami o jutro, tu ktoś się rozwodzi, a tam szuka wrażeń. Każdy osobisty dramat ma swoje pięć minut, żaden jednak nie absorbuje na tyle, by odwrócić uwagę od głównego wątku. A ten, mimo że prowadzony i rozwiązany w oczywisty sposób, budzi zainteresowanie i chwilami naprawdę chwyta za gardło. Jak to się dzieje – zastanawiam się podczas seansu – że łapię się na stare jak świat sztuczki: wzruszam się, gdy mam się wzruszać, śmieję, gdy sprzedają proste żarty, marszczę czoło, gdy fabuła prowokuje do myślenia i napinam mięśnie, kiedy akcja zbliża się do epicentrum? Odpowiedź jest tylko jedna: bo wszystko to jest naturalne i świetnie zagrane.

 

Chyba nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać, że zarówno Robert Downey Jr, jak i Robert Duvall to fantastyczni aktorzy. Pierwszy udawadnia, że mimo iż trudno mu odkleić z ust szelmowski uśmieszek Sherlocka Holmesa, odnajduje się znakomicie także w rolach dramatycznych. Jego Hank Palmer to taki trochę Harvey Specter z serialu W garniturach – okrutnie inteligentny, bogaty, przystojny, pewny siebie, mocno zmanieryzowany i sypiący żartami jak z rękawa, choć jest w tym poczuciu humoru więcej ironii i goryczy niż niewinnej zabawy. W tym bardzo zresztą przypomina swojego londyńskiego bohatera – humorystyczne wstawki w filmie niemal w całości zostały wbudowane w postać Hanka i trudno oprzeć się wrażeniu, że autorzy historii sięgnęli do stylistyki Doyle’a, wyposażyli głównego bohatera w kilka cech Sherlocka Holmesa. Bez zbędnej przesady, tylko o tyle, o ile należało przełamać ciężar dramatu, ale wystarczająco, by ocieplić atmosferę. Joseph – ojciec Hanka – to z pozoru jego przeciwieństwo. Silny, dumny, uparty, ale też bardzo kruchy i zmagający się – jak to się teraz modnie nazywa – z demonami swojej przeszłości. Niby nic szczególnego, a Duvall robi ze swojego bohatera przejmującą postać. Nie tylko zresztą pierwszy plan wspina się na wyżyny aktorstwa, bardzo dobrze ogląda się też bohaterów tła – wyjątkowo dziewczęcą Verę Farmigę, Vincenta D’Onofrio i bardzo wdzięczną Emmę Tremblay.

 

Kolejny dwugodzinniak (tak, to nowe słowo w języku polskim:P), który mija nie wiadomo kiedy, z bardzo dobrym tempem akcji, bez dłużyzn i mądrości ociekających słodyczą (scena na łódce, słowa Josepha i następujące po nim zdanie choćby). Jedyne, co zawodzi to bardzo poszatkowana i niekonsekwentna muzyka, bolesna tym bardziej, że wyszła ze studia bardzo kreatywnego zwykle Thomasa Newmanna. Można by się tu przyczepić jeszcze do wielu rzeczy, ale wyciągać je tylko po to, by ponarzekać, podczas gdy wcale nie odbierają filmowi wartości? To nie dla mnie.

 

To mądry, zabawny i znakomicie zagrany film. Takie dramaty chcę oglądać.

 

Czy polecam? Tak.