Wybierałam się na tego Stokera i wybierałam, jakbym przeczuwała, że moje pierwotne zainteresowanie nijak się ma do prawdziwej chęci zobaczenia filmu. Bo co właściwie mnie tu zaintrygowało? Mii Wasikowskiej nie lubię, Chan-wook Park nie czaruje mnie swoimi obsesjami, a tematyka… A właśnie, scenariusz! Napisany przez najprzystojniejszego i najsprytniejszego więźnia świata, czyli Michaela Scofielda, znanego jako Wentworth Miller. Ok, mogło mnie to zaciekawić, rzeczywiście. Szkoda, że tylko to. Stoker okazał się nudny i niespójny, choć technicznie bardzo przyzwoity. Jeden zero dla Parka?
Nie porwała mnie ta historia. Od samego początku jest totalnie… dziwna. Nie że niezrozumiała, nie że mroczna czy tajemnicza, po prostu bardzo osobliwa, kuriozalna. Główna bohaterka – ekscentryczna, wyautowana i ironiczna – snuje się przed kamerą jak duch i sprawia wrażenie, jakby nic nie miało jej już w życiu zdziwić. Nie ma w niej nic z cieszącej się życiem i urokami młodości nastolatki, która balansuje na granicy podniecającej ekscytacji i lęku o własną inicjację. Świetna – muszę to przyznać – w tej roli Wasikowska idealnie oddaje precyzyjnie nakreśloną osobowość swojej postaci, wykorzystując maksymalnie swoją naturalną enigmatyczność. Jej matka – w tej roli wciąż powabna Nicole Kidman – to złamana przez szereg małżeńskich, macierzyńskich i seksualnych niespełnień wdowa, która bezwiednie szuka ciepła i bezpiecznych ramion, które uchronią ją przed dobijającą bezczynnością i, chciałoby się dodać, demoniczną córką. Wreszcie on – ezoteryczny, zuchwały i pociągający Charlie, magnetyzujący spojrzeniem Goode’a, który rozdaje karty w tej familijnej grze i – w przeciwieństwie do swojej bratanicy – ma jasne intencje i wyraźne motywy. Postaci ciekawe, dobrze napisane i zgrabnie zinterpretowane, szkoda więc, że wrzucone w wir bezsensownych i wykolejonych w finale działań.
Całe szczęście, że realizacja idzie zupełnie inną, swoją własną drogą. Gdyby zupełnie oderwać ją od fabuły, prezentuje naprawdę wysoki poziom. Park maluję tę historię jaskrawymi, mocno konturowanymi barwami, a wyjątkowa dbałość o jakość zdjęć, pozwala im wejść we wspaniałą dla oka grę (sceny na łące czy w deszczu, z soczyście żółtą parasolką w roli głównej, są zniewalające). Idealne natężenie ma też dźwięk – tu szczególnie istotny z punktu widzenia nietypowej zdolności czułego słuchania (i słyszenia) u Indii. Każdy – bez względu na to, czy jest to skrzypnięcie starych schodów lub nienaoliwionych drzwi czy też trzepot plisowanego materiału na wietrze – jest tu tak samo ważny i wymowny. Nieco problematyczna jest tylko tonacja – od samego początku napięcie sięga tu najwyższego stopnia i utrzymuje się tam niemal do napisów końcowych, bez żadnego katharsis, chwili na wzięcie głębszego oddechu. Oglądanie filmu z wrażeniem, że za chwilę coś się wydarzy i niedoświadczanie tego „czegoś” jest wyczerpujące. Szczęście, że Park żongluje tym napięciem, wprowadzając je w tak odmienne obszary jak erotyka, szaleństwo i śmierć, czym – ostatecznie – ujmuje i wygrywa.
Mimo technicznych zalet film – jak to film – sprzedać się powinien przede wszystkim historią. A ta nudzi i nie przekonuje, zagłuszając zmysły i nie pozwalając im cieszyć się w pełni ze znakomitej realizacji. Wielka szkoda.
Czy polecam? Raczej nie.