Szczerze, to gdybym miała wybierać, zdecydowanie wolę bajki w wydaniu anime. Nierzeczywiste postaci z jednej strony dopełniają fantastycznej, magicznej wizji rzeczywistości i są spójne z innymi elementami kreacji tego świata, z drugiej są wspaniałym śladem wielkiego talentu rysowników i techników, którzy przenoszą szkice na ekranową grafikę. A oprócz tego jakoś tak łatwiej tych bohaterów polubić. Nie oznacza to, naturalnie, że gra aktorska w bajkach jest nieudana (weźmy taką Alicję w Krainie Czarów czy Willow), a grane przez nich postaci niesympatyczne. Nie da się jednak ukryć, że wszystkie te zwierzęce i ludzkie animowane istoty są często tak piękne, rozkoszne i urocze, że zdobywają serca widzów bez większego trudu. Jak Franek, towarzysz tytułowego Oza, a zupełnie przeciwnie niż on właśnie, słynny Wizard z krainy Oz.
Nieoficjalny prequel do słynnego Czarnoksiężnika z Oz, jak nazywa się familijną produkcję Raimiego, jest wielogatunkową wariacją na temat przeszłości słynnego czarodzieja, do którego udaje się po pomoc 12-letnia Dorotka. Czego w tej nowej wersji krainy Oz nie ma! Góry, pagórki i niziny, jeziora i wodospady, kilometry przepięknych, kwitnących pól, łąk i lasów, niezwykła flora, i fauna, wielkie zamki czarownic i całkiem małe domki zwykłych mieszkańców, a wszystko to w soczystych, niezwykle barwnych i pieszczących oczy barwach. Nic dziwnego, że Oscar – przeniesiony tam z szarego, głośnego i zakurzonego Omaha – jest nowym miejscem zamieszkania zachwycony i ani myśli wyprowadzać naiwnych poddanych z błędu. Jego ego rośnie wprost proporcjonalnie do wspaniałości, które ogląda, a obietnica szczerego złota, jaką składa mu jedna z czarownic, jest wystarczająco kusząca, by dać sobie samemu kolejną lekcję aktorstwa.
Oz (aka Oscar) to bardzo ekspresyjna postać. Ewaluujący z niegroźnego i cwaniakującego oszusta do wybawcy całej krainy, gromadzi w sobie cały arsenał cech bohatera, którego trudno polubić, na którego potknięcia czeka się z dziwną pasją, a któremu jednocześnie kibicuje się w dotarciu do… samego siebie. James Franco w tej roli wypada bardzo przekonująco. Może być, rzeczywiście, nieco irytujący, ale to nie w jego grze i interpretacji, ale samej postaci należałoby szukać elementów drażliwych. Czy jest to najciekawsza rola w jego karierze, trudno ocenić bez znajomości całej filmografii. Bez wątpienia Franco jest konsekwentny w próbowaniu swoich sił w projektach odmiennych stylistycznie i gatunkowo.
Partnerujące mu żeńskie trio, złożone z hollywoodzkich piękności, z których żadna nie jest jednocześnie hollywoodzka i piękna (Mila Kunis jest Ukrainką, Rachel Weisz Brytyjką, tylko Michelle Williams pochodzi z USA, ale jej uroda z pewnością wykracza poza kanony fabryki gwiazd), co w niczym nie przeszkadza ich talentowi. Role trzech czarownic są na pewno o wiele ciekawsze niż rozpisana z rozmachem postać Oza, więc i ogląda się je z większą uwagą niż perypetie magika. Wszystkie zresztą świetnie się uzupełniają. Mdlącą od słodyczy i dobroci Glindę (o twarzy Williams) tonuje zimna jak lód (choć, niestety, pozbawiona większej osobowości) Evanora (Weisz), a między nimi znajduje swoje miejsce rozerwana między dobrem i złem Theodora, którą Kunis musiała się na pewnym etapie filmu podzielić z kolegami od CGI (efekty stworzone za pomocą komputera). Ta ostatnia właśnie – zupełnie bez związku z zastosowaną technologią – rozczarowuje chyba najbardziej. Trudno uchwytne wrażenie sztuczności, przeinterpretowania postaci lub może zupełnie odwrotnie – niedostatecznego wydobycia z niej prawdziwego rozdarcia, sprawiło, że Theodora w wykonaniu Kunis jest zupełnie obojętna.
O ile jednak na fabularne wpadki – szczególnie, że występujące w towarzystwie tak wspaniale wykreowanej scenerii – można by przymknąć oko, o tyle na długość filmu zupełnie nie. 127 minut?! To morderstwo w biały dzień dla wszystkich dzieci, do których film jest skierowany (od 10. roku życia, co zresztą też jest przesadą, jako że w filmie znajdzie się sporo scen zbyt mrocznych i przerażających dla tej kategorii wiekowej), i ich rodziców, dających się naciągnąć na płatną obietnicę zapatrzonego i niewołającego jeść/pić/siku/spać potomka. Twórcy bajki, animacji i wszystkiego, co podpinane jest marketingowo pod kino familijne, trwające tyle czasu, powinni być karani, bez dwóch zdań. Ja, odrosła już dawno od maminej spódnicy, dostawałam już od tej ciągnącej się jak wyżuta guma historii hopla. Dawno nie widziałam tak nużącej opowieści opartej na motywach znanej opowieści dla dzieci.
Warto byłoby wspomnieć jeszcze o przedziwnym pomyśle na kadrowanie pierwszej części przygód Oza i do bólu powtarzalnej muzyce Danny’ego Elfmana (oprócz może dwóch zaledwie utworów, którym warto przyjrzeć się bliżej, w tym tematu głównego ścieżki), ale wydźwięk tej recenzji jest już chyba wystarczająco czytelny. Dość więc pastwienia się.
Czy polecam? Nie.