Często wybieracie się do kina bez żadnych oczekiwań co do filmu? Zanim odpowiecie twierdząco, zastanówcie się dobrze. Widzicie? To wcale nie jest takie łatwe. W dzisiejszych czasach kinomani nie mają prawie szans nie wiedzieć nic o tytule, który wybierają, a w przypadku mainstreamu i filmów nagradzanych na całym świecie, to właściwie niemożliwe. A jednak coś takiego przydarzyło mi się z Życiem Pi. Oczywiście, jakąś wiedzę posiadałam – wiedziałam o powieści o tym tytule (do której próbuję się dorwać od lat i jak dotąd nie było nam po drodze), widziałam kilka zwiastunów, ale – wierzcie lub nie – nie miałam pojęcia, kim lub czym jest Pi i o co właściwie w tej historii chodzi. Indie, jakieś zoo, samotny chłopak w obliczu natury – jak to połączyć? I tak nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać, wybrałam się wreszcie do kina, by mieć jakieś wyobrażenie o filmie Lee. I mam. Jakie?
Pi (Suraj Sharma) wraz z rodziną opuszcza pogrążone w kryzysie Indie. Płyną statkiem do Kanady, gdzie chcą zacząć nowe życie. Nie wszystko idzie zgodnie z planem. Wskutek tragicznych wydarzeń ma morzu młody Pi zostaje na głębokiej wodzie zupełnie sam. Prawie sam. Ma czworonożne towarzystwo w postaci niejakiego Richarda Parkera, który jest… tygrysem bengalskim. Pi czeka trudna walka o przetrwanie.
Jeśli nie zorientowaliście się po obejrzeniu zwiastuna – a o to trudno – to wiedzcie, że film Anga Lee jest wizualną perłą kina ostatnich lat. To, co oglądamy na ekranie, zapiera dech w piersiach niemal nieustannie. Obłędne krajobrazy, magiczny (pod)wodny świat, tętniące życiem wyspy i dżungle – wszystko to czaruje, pochłania uwagę i wzmaga apetyt na więcej. To film, który aż się prosi, by obejrzeć go w 3D. Technologia będąca zwykle jedynie miłym dodatkiem, tutaj zajmuje zupełnie odrębne i indywidualne miejsce – wiele scen, z punktu widzenia fabuły nieistotnych, załączono tu jedynie po to, by pokazać, czym jest trójwymiar i jak wspaniale można z niego w sztuce filmowej korzystać Mowa tu przede wszystkim o fantastycznych zdjęciach morskich głębin (i nie tylko), ale niesamowicie wypadają także wszelkie „naziemne” obrazy, ze kilkuminutowym „zanimalizowanym” wstępem rodem z Animal Planet na czele. Obrazowo Życie Pi jest arcydziełem, to pewne.
Sama historia zaś, cóż, tu będzie zdecydowanie mniej entuzjazmu z prostego powodu: fabuła jest po prostu nierówna. Zarzut to może bardziej do autora powieści, ale przecież i scenarzyści mają pewne pole manewru. Opowieść Pi jest niezwykła, niewiarygodna, niemożliwa, jednocześnie barwna, ekscytująca i przerażająca, a więc – absorbująca. Dzieje się sporo i intensywnie, jest wiele powodów do zdumienia, lęku, wciśnięcia ciała głęboko w fotel, uśmiechu i wzruszenia. Jest też trochę mądrości, choć jest to mądrość znów bardzo nierówna, czasem niezwykle esencjonalna, ważna i odkrywcza, innym zaś razem trywialna, bazująca nieco na wyświechtanych banałach Coehlo. To, co chyba w tym głębokim wymiarze fabuły najistotniejsze, to przesłanie oparte mocno o kwestię wiary w Boga i religijność w ogóle. Rzeczy, która – nawiasem mówiąc – również przekazana jest w chropowaty sposób: raz nachalnie, kiedy indziej zaś bardzo subtelnie. Cała historia pozbawiona jest dłużyzn (pomijając sceny stricte trójwymiarowe), za co chwała ci niech będzie, panie Lee, bo o to w dwugodzinnym filmie naprawdę niełatwo.
Zastanawiające jest to, że żaden z aktorów nie pozostawia po sobie większego wrażenia. Nie wiem, czy to sprawka bollywoodzkiego ich pochodzenia (a więc dla nas nieznanego), czy braku charyzmy, ale nie ma tu nic, nad czym można by się zatrzymać. No, może z wyjątkiem Richarda Parkera:)
Za to muzyka! Ach. Muszę przyznać, że próbowałam się z nią poznać jeszcze przed filmem, gdy sprawdzałam ścieżki dźwiękowe nominowane do Globów (filmów, których jeszcze u nas nie było) i jakoś nie mogłam się weń wgryźć. Po seansie nie mam z tym już żadnego problemu, więcej: muzyka ta czaruje i przywołuje przed oczy raz jeszcze te wspaniałe obrazy. I to jest bardzo miłe. Kibicowałam i kibicuję nadal Alexandrowi Desplate, ale rozumiem doskonale, dlaczego to właśnie Mychael Danna otrzymał Globa i dlaczego ma dużą szansę na kolejne statuetki.
Słowem, ładne to wszystko, ciekawe, wartościowe, doskonałe dla wielbicieli zwierząt i świata natury, pozostawiające może lekki, trudny do uchwycenia i zwerbalizowania niedosyt, ale ostatecznie całkiem niezłe i warte uwagi.
Czy polecam? Tak.