Dobra, załatwmy to szybko. Chcę, żebyście wiedzieli, że ta recenzja to nie upust mojej energii i weny twórczej, a zwyczajna, podszyta empatią chęć uchronienia was przed zmarnowaniem dwóch godzin swojego cennego życia. Pisanie o Cosmopolis jest jak oglądanie go tuż po zorientowaniu się, że historia wabi tylko opakowaniem: nudne i podszyte niechęcią połączoną ze złością. I takim uczuciem, które znakomicie oddaje pewien angielski, dobrze nam wszystkim znany, skrót: wtf?!
Chodzi generalnie o to, że jest sobie taki Eric Packer (Robert Pattinson). Eric Packer jest nowojorskim biznesmenem i/więc multimilionerem i ma tę cechę ludzi obrzydliwie bogatych, którą określić można jako tumiwisizm. Gościa, krótko mówiąc, mało co rusza, a jego życiowym celem jest szukanie wrażeń, których jeszcze nie zaznał. A tych, wygląda na to, wiele nie ma, bo i w limuzynie, w której Eric spędza całe dnie, można czerpać z życia pełnymi garściami. Więc tak sobie bohater tą swoją limo jeździ po NY, dywagując ze swoimi zmieniającymi się jak w kalejdoskopie rozmówcami o najnowszych kursach walut, zamachu na prezydenta czy pogrzebie znanego rapera, ewentualnie uprawiając mechaniczny seks lub poddając się badaniom lekarskim. I tyle właściwie.
Polski wydawca powieści Dona DeLillo o tym samym tytule (na podstawie której, naturalnie, film został nakręcony) nazywa Cosmopolis „hipnotyzującym literackim tour de force traktującym o współczesnej metropolii, stechnicyzowanym człowieczeństwie i marzeniu o nieśmiertelności”. Nieźle, nie? Ja nie umiem tak ładnie napisać, bo po pierwsze nie rozumiem niektórych trudnych słów, bo po drugie nie ogarniam, o co w tej powieści chodzi, bo po trzecie nie łapię zupełnie fenomenu DeLillo, który jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy amerykańskim. Przebrnięcie przez książkową wersję Cosmopolis było męczarnią – pierwszoosobowa perspektywa narracyjna przybliżała do postaci zbyt odrażającej, by można było z nią sympatyzować lub choćby zaszczycić neutralnym stosunkiem; pojawiające się nagle i bez powodu dialogi wywoływały konsternację i zagubienie w toku akcji; przewijające się za oknami limuzyny kartki z życia Nowego Jorku migały zbyt szybko i zbyt blado, by je zapamiętać; a wulgaryzmy wpadały w narrację w tak pozbawiony logiki i stylu sposób, że aż się odechciewało w tym wszystkim uczestniczyć. Dotarłam do końca, bo gdzieś jednak w głębi duszy wierzyłam, że finał przysporzy mnie o dreszcze, że będzie jakieś wielkie wow, takie wiecie, z klasą, na którą może sobie pozwolić poczytny pisarz. Ale nie. Nic z tych rzeczy. Fabuła Cosmopolis jest wydumana i koślawa, a poszczególne sceny nie mają ze sobą większego związku. Trochę może jak w życiu – i to byłoby chyba jedyne rozsądne wytłumaczenie szczycenia świata tą historią, które byłoby do przyjęcia.
To nie tak, że jestem zupełnie ślepa i nie widzę, co DeLillo, a za nim Cronenberg próbowali pokazać. Jasne, że to znak naszych czasów – ten Nowy Jork, widziany zza szyb (nie byle jakiego) samochodu, będący symbolem współczesnej metropolii, ta mozaika wydarzeń różnych natur i kultur, dziejących się na jednej ulicy, to poddanie się władzy pieniądza i zmiennym koniunktorom, to nastawienie na odbieranie (bodźców i przyjemności przede wszystkim). Tak, wszystko tak. Tylko kogo to właściwie jeszcze zdumiewa? kogo interesuje? kto ma czas i ochotę pochylać się nad czymś, co jest jasne jak słońce i co wybrał lub z czego zrezygnował, chcąc iść dalej? Cronenberg nie czyni z Cosmopolis niczego, czym ono nie jest, skupiając się wyłącznie na tym, by odtworzyć, nie zadając sobie trudu, by interpretować. Straszna szkoda, bo interpretacja mogłaby być o wiele ciekawsza od bezrefleksyjnego przekładania. Zabrakło powiewu świeżości, nowej formy dla starej treści. W zamian za to wciąż te same pseudofilozoficzne dysputy, które mają za zadanie „ubogacić” film pozbawiony akcji, i odpychający, bo w gruncie rzeczy zupełnie nijaki bohater. W dodatku o twarzy Pattinsona. No nie, nie i jeszcze raz nie. To się nie mogło udać, więc się nie udało. Cronenberg. Czemu mnie to jeszcze dziwi?
Czy polecam? Nigdy w życiu.