Chcieliście, to macie. Nie będzie długo, choć o filmie Sallesa można powiedzieć dużo i różnie. Dużo, bo tytułowa droga ma tu tak wiele znaczeń, jak wiele się na niej dzieje – głównym bohaterom i Ameryce przełomu lat 40. i 50. Różnie, bo choć historia ma w sobie coś interesującego, film za ospałe tempo – kontrastowane z intensywnością wrażeń postaci – można albo docenić, albo mocno skrytykować. Ja dyplomatycznie ustawiam się pośrodku, domyślając się, że chodziło tu o coś dużo więcej, tylko po prostu coś po drodze [sic!] poszło nie tak…
Młody pisarz Sal (Sam Riley), jego nieokrzesany kumpel Dean (Garett Hedlund), tegoż kobiety – Marylou (Kristen Stewart) i Camille (Kirsten Dunst), i cała reszta – są tylko z pozoru pierwszoplanowymi bohaterami W drodze. Śledzimy ich losy, zdumiewamy się kolejnymi wyborami (lub ich brakiem), wariactwami i dziwnym bezruchem w ruchu (tak właśnie). Ale prawdziwym i głównym bohaterem filmu jest Ameryka, i to Ameryka połowy ubiegłego wieku. To nie jest film polityczny, nie ma tu nawet garści ekonomii. Są za to ludzie, społeczeństwo wystawione na próbę wskutek zmian obyczajowych, próbujące wpasować się w nową mentalność, która kładzie kres uciskowi i skrępowanej dotąd szeroko rozumianej wolności. Wyzwanie podejmowane w rozmaity sposób, czego żywymi przykładami są oni właśnie – bohaterowie, zmęczeni osobistymi dramatami i niepowodzeniami tak bardzo, że nie wahają się położyć na szali swojej moralności i przekraczać kolejne granice.
I ten obraz amerykańskich dróg – w sensie stricte materialnym i, z drugiej strony, metafizycznym – byłby tu całkiem do rzeczy, gdyby nie niespieszne, wręcz leniwe tempo akcji. Nie do przejścia. To, swoją drogą, dość paradoksalne rozwiązanie, jako że większość scen narysowana jest grubymi, intensywnymi kreskami, które zatrzymują uwagę i aż proszą się, by było ich więcej. Niestety, konsekwentnie drogi jest tu więcej niż postoju i – jak w życiu – to ona męczy bardziej niż szalone, przydrożne impresje.
Te impresje zresztą są swego rodzaju bonusem, który nadaje filmowi bardzo przyjemnego smaczku. Sceny, gdy Sal i jego kompani spotykają starych znajomych (którymi okazują się bardzo ciekawe osobistości z hollywoodzkiego światka aktorów) budzą z marazmu, w który historia popada za sprawą motywacji swoich bohaterów. Motywacji, a raczej jej braku, bo nikt tu właściwie do niczego nie dąży, a nawet jeśli sprawia takie wrażenie (Sal, Camille), to robi to tak niewyraźnie, że całe działanie zwyczajnie nie zostaje zakodowane w kategoriach celowości. Bezruch w ruchu, marazm w akcji, bezbarwne, choć żywe (i żywiołowe) postaci. I między jednym a drugim paradoksem (lub brakiem logiki/spójności/uzasadnienia – niepotrzebne skreślić) on – Dean. Jedyna postać, która nie pozostawia obojętnym. Świetnie napisana, wspaniale zagrana, zapisująca się w głowie szczególnie w finałowej scenie. I całkiem interesujące spojrzenie na realia ówczesnej Ameryki. Miało wystarczyć. Zdaje się, że nie wystarczyło.
Czy polecam? Nie.