Gdyby Meryl Streep zagrała w westernie albo horrorze, większość z nas wybrałaby się na jej nowy film bez mrugnięcia okiem. Takie zaufanie do aktora, twórcy jest czasem zgubne, bo filmy nawet z tak wybitnymi aktorami okazują się często bardzo średnie. Tak jak Tajemnice lasu właśnie. Czy warto poświęcić na nie czas tylko po to, by przekonać się jeszcze raz, jak wspaniałą aktorką jest Streep? A może w tym baśniowym musicalu jest coś więcej niż tylko dobrze obsadzona rola główna?
To dobre pytanie, bo ci, którzy zdążyli już film zobaczyć, dzielą się w swoich opiniach równo na pół. Jedni są zachwyceni pomysłem połączenia wielu baśni i ujęcia tych znanych historii w nowej, musicalowej formie, inni w tym samym widzą zmarnowany potencjał. Największy problem tak naprawdę mają ci, którzy nie mogą zdecydować się, czy te wyróżniki Tajemnic lasu są właściwie ich zaletą, czy wadą. W ich przypadku seans okazuje się na tyle przyjemny i przyswajalny, by nie ziewać ze znużenia, jednak momentami zbyt naiwny, by można było przymknąć nań oko, i to nawet w przypadku baśniowej konwencji.
Jak nietrudno się domyślić, jestem w tej ostatniej grupie i tak naprawdę przez te kilka dni, które minęło od seansu, zastanawiam się, czy moja mocno średnia ocena filmu (pięć w dziesięciostopniowej, znanej nam skali) jest sprawiedliwa (przy czym jednego dnia myślę, że może jest zbyt wygórowana, kolejnego – że zaniżona). Bardzo spodobała mi się idea tego filmu – wychodziła trochę naprzeciw dzisiejszej modzie odświeżania znanych od wieków opowieści, ale w oryginalny, nienachalny sposób. Ten broadwayowski musical nie bez powodu zdobył tak dużą popularność, że jego adaptacją zainteresował się właśnie Disney. Stawiając za sterami nowego statku Roba Marshalla, reżysera spektakularnego, oscarowego Chicago, realizacji tego pomysłu wytwórnia może sobie właściwie pogratulować. Udało jej się nie tylko powiązać te baśnie w spójną opowieść, ale i między wierszami powiedzieć coś wartościowego. Jego Kopciuszek to nie tylko biedna sierota, skazana na ciężką pracę i życie pod komendę okrutnej macochy i jej córek, marząca o chwili piękna tylko dla siebie. To także prosta, młoda dziewczyna, która nie wie, czego chce, która spełniając swoje marzenie nie jest pewna, czy chce tym spełnieniem żyć. Podobne wątpliwości reżyser wkłada w losy małżeństwa piekarzy, którzy w pogoni za swoim pragnieniem odkrywają, że jego zaspokojenie to nie wszystko. Wszystkie te nowości nie są żadną zmianą, modyfikacją pięknych i mądrych baśni – to dodatek, wartość naddana, która przy znajomości magicznych opowieści jest szczególnie interesująca i pozwala poznać tych z pozoru doskonale znanych bohaterów z innej strony.
Ta niewątpliwa zaleta filmu jest też jego wadą, bowiem rozbudzony apetyt nie znajduje nowych smaków. Za wyjątkiem tych dwóch baśni Marshall nie ulega pokusie nowych interpretacji. Jego opowieści o magicznej fasoli, dziewczynce w czerwonym kapturku i Roszpunce to nie tylko baśniowe kalki, ale wprost sztuczne i fatalnie zagrane epizody (ze spotkaniem Czerwonego Kapturka z Johnnym-Wilkiem-Deppem na czele). Ogląda się je z rosnącym zażenowaniem i smutkiem, bo przysłaniają jakość niesioną przez pozostałych bohaterów.
Ten podział na historie dobrze i źle opowiadziane przekłada się też na grę aktorską. Emily Blunt, James Corden, Anna Kendrick i – naturalnie – Meryl Streep odwdzięczają się za swoje dobre historie maksymalnym wykorzystaniem danych im scen. Ich bohaterowie chyba najbardziej ze wszystkich przypominają żywych ludzi, nie fikcyjne postaci z bajek, których perypetie, dylematy i przeznaczenie są mniej lub bardziej wykreowane. Dodatkowy walor w postaci pięknych wokali jeszcze bardziej potwierdza dobry wybór tej obsady. Streep niewątpliwie odstaje poziomem od reszty, oglądanie jej to ogromna przyjemność, choć znów nie uchroniła się przed nietrafionymi decyzjami ekipy technicznej – jej fizyczna metamorfoza (odmłodnienie) i związana z tym praca charakteryzacji zakrawa o śmieszność. Kuriozalne jest zrobienie z 65-letniej aktorki, grającej niedołężną, może nawet 90-letnią staruszkę, sprawnej 40-latki, z komputerowym liftingiem i botoksem na twarzy i szyi. No, nie popisał się dział make-up’u tym razem zupełnie.
Wspaniała jest tu natomiast scenografia. Zresztą, ktoś, kto stworzył tak piękne wizualnie filmy jak Wyznania gejszy, Nine-Dziewięć czy choćby wspominane już Chicago wie, jak stworzyć świat przedstawiony, by cieszył oczy. Nie ma tu przepychu w stylu Bazza Luhrmanna ani przesadnego mroku jak u Tima Burtona. Świat Roba Marshalla jest na tyle nierealny, by bez wątpienia kojarzył się z baśniowością, na tyle jednak żywy, by nie stwarzał wrażenia sztuczności. Wszystko, co jest tu „do patrzenia” jest śliczne – od scenografii aż po kostiumy.
Ale problematyczne jest na przykład tempo prowadzenia narracji. Pierwszy kwadrans Tajemnic lasu dzieje się tak szybko, jakby Disney dosłownie deptał Marshallowi po piętach, poganiał z przypomnieniem, jak duże pieniądze wpakowano w ten projekt i jak szybko one muszą się zwrócić. Na początku filmu dzieje się dużo i szybko i nie byłoby to może złe, gdyby nie fakt, że już godzinę później, gdy faktyczne baśniowe opowieści dobiegają końca, a scenarzysta pisze wariacje na temat alternatywnych zakończeń, film bardzo wyraźnie zwalnia i do samego już końca biegnie, a właściwie maszeruje bardzo powolnym krokiem. Co, jasna sprawa, powoduje znużenie i oczekiwanie końca, a chyba nie to chciano uzyskać.
Przykładów takich świetnych i z drugiej strony nietrafionych rozwiązań można by mnożyć. To dlatego ocena Tajemnic lasu jest tak mocno uśredniona. I ciężko przekonać samą siebie, że jest, że może być inaczej.
Czy polecam? Niekoniecznie w kinie, kiedyś w domu, na DVD lub w telewizji – jak najbardziej można zerknąć.