Muszę Wam się z czegoś wytłumaczyć. To nie jest tak, że gdy nie lubię jakiegoś reżysera (czy innego twórcy kina), to wyżywam się na na nim przy byle okazji, bez powodu, dla zasady. Zresztą mało jest w ogóle reżyserów, których żaden z kilku(-nastu) filmów nie przypadł mi do gustu i których z tego powodu żywo nie znoszę (z ręką na sercu w tym aspekcie mogłabym wymienić tu chyba jedynie Cronenberga). Do większości ludzi kina mam stosunek bardzo letni -wielu dopiero poznaję, więc nie czuję się uprawniona do krytyki czy sypania pochwał, innym trafiają się filmy lepsze i gorsze, trudno więc sprawiedliwie ich szufladkować. Tylko kilku cenię, szanuję i kocham tak zabójczo, że kosztuje mnie naprawdę dużo zwrócić uwagę na jakiekolwiek wady, poślizgi, potknięcia i inne wypadki w tym, co robią. Allen nie należy do żadnej z tych grup.
Nie widziałam wszystkich jego filmów, ale nawet fakt, że w prawie żadnym (wyjątek: O północy w Paryżu) nie zobaczyłam tego, co – według krytyków filmowych – powinnam zobaczyć i że nic mnie w jego kinie nie czaruje, nie oznacza, że po jego filmy nie sięgam. Wręcz przeciwnie – co jakiś czas wygrzebuję kolejny tytuł i dzielnie z nim walczę, starając się nie uprzedzać i nie oczekiwać rozczarowania. Że ono przychodzi, cóż, to tylko potwierdza moje pierwsze wrażenie, że kino Allena nie jest dla mnie. Co wcale nie znaczy, że Wy go nie pokochacie. Tak jak Zakochanych w Rzymie – kolejnego filmu, w którym Allen zajmuje się tym, co ludzi łączy i dzieli i w którym promocja miasta jest tak samo istotna jak to, co wyprawiają bohaterowie. Jeśli nie bardziej.
Do Europy znów zjeżdża Ameryka. Jest młodziutka Hayley (Alison Pill), która z przewodnikiem pod pachą penetruje najpopularniejsze zabytki Wiecznego Miasta, by natknąć się przy jednym z nich na miłość swojego życia. Są jej rodzice – psychoterapeutka Phyllis (Judy Davis) i Jerry (Woody Allen), który próbuje pogodzić się z myślą o naciskającej już na klamkę emeryturze. Są studiujący w Rzymie Jack (Jesse Eisenberg), ze swoim przypadkowo spotkanym „aniołem stróżem”, Johnem (Alec Baldwin), i jego dziewczyna Sally (Greta Gerwig), wraz z przyjaciółką Monicą (Ellen Page), istną femme fatale, która nie zawaha się przed niczym, by zdobyć to, czego chce. Jest też rdzenny Włoch, Leopoldo (Roberto Benigni), znany z tego, że jest… znany, a tuż obok niego młode, wystawione na pokusy małżeństwo – Milly (Alessandra Mastronardi) i Antonio (Alessandro Tiberi). I inni są. Dużo wszystkich i dużo wszystkiego tu jest. Losy bohaterów, wbrew pozorom, wcale się nie splatają – tworzą mozaikę relacji damsko-męskich i międzyludzkich, które mają dla siebie urokliwe tło w postaci Rzymu właśnie.
Nie podlega żadnej wątpliwości, że filmy Woody’eg Allena absorbują. Dzieje się w nich wiele i szybko, przed kamerą przewija się całe mnóstwo ludzi (zazwyczaj o znanych twarzach i nazwiskach), którzy mówią dużo i jednocześnie, a mnogość wątków nie pozostawia miejsce na nudę. Nie inaczej swoje historie snują tytułowi zakochani w Rzymie – wszystkie cztery, dość rozbudowane opowieści dotykają spraw żywych i aktualnych, opierając się na fundamencie intrygującym zawsze i wszędzie – psychologii związków i relacji międzyludzkich. Nieważne, czy chodzi o oklepaną, ale wciąż czarującą miłość od pierwszego wejrzenia, miłosny trójkąt, którego jeden wierzchołek zostaje potraktowany po macoszemu, miodowy miesiąc nowożeńców, którzy wciąż wiedzą o sobie wzajemnie i o sobie samych zbyt mało, by nie ulec pokusom, interakcję swatów z kryzysem tożsamości w tle, czy też w grę wchodzi motyw sławy, która znika tak szybko i nagle, jak się pojawia. Wszystko to jest interesujące i zajmujące, nie przeczę. Tylko że problemy te ujęte są tak powierzchownie i poprowadzone w tak irytujący sposób, że o ścianę to potłuc.
Ja naprawdę nie wymagam od nikogo, żeby w 110 minutach ujął złożony problem w sposób wyczerpujący, bez używania koniecznych skrótów myślowych i obrazowania tego, czego słowo nie poniesie. A tym bardziej, gdy w grę wchodzi kilka naprawdę obszernych zagadnień. Pytanie zresztą, czy nie lepiej skupić się na jednym i poprowadzić go dobrze, niż tworzyć barwną – fakt, intensywną – fakt, ale głośną i nie do końca szczerą opowieść o tym, co dotyczy nas wszystkich i w sprawie czego każdy z nas mógłby zabrać głos? Tak, wiem, Allen się bawi konwencją, kino Allena „trzeba czytać” z przymrużeniem oka, brać w nawias, cudzysłów czy inny znak pisarski. I w porządku – nie bierzmy go na serio, tylko co, gdy obiecana zabawa okazuje się marnym dansingiem, banał goni banał, a pośpiech fabularny i realizatorski bije nawet przymrużone oczy? Mnie to nie bawi, nie pociąga, nie zdobywa. Nie kupuje takiej wizji świata, Allen, sorry.
W Zakochanych w Rzymie zachwyca właściwie tylko Wieczne Miasto. Mimo sztampowych, absolutnie pięknych, ale jednak typowych obrazków żywcem z widokówek wziętych, Rzym przekonuje i zachęca, by go poznać wszystkimi zmysłami. Akcja nie wychodzi poza obręb centrum, okolicy, w której ulokowane są najważniejsze pod względem turystycznym miejsca, obowiązkowe do zaliczenia przez każdego przybysza punkty, a więc Rzym jest tu przeuroczy i klimatyczny. Po co komu jakieś przedmieścia czy slumsy, to reklama ma być w końcu. I ok. Wiemy o tym, nikt przed nami nie ukrywa, że film ma być promocją miasta i nie trzeba mieć IQ w granicach 140, żeby domyślić się, jak olbrzymie pieniądze ze strony stolicy Włoch się tu posypały. Nie mam – tak nawiasem mówiąc – zupełnie nic przeciwko pomysłowi lokowania romantycznych historyjek w europejskich miastach. Wiem, że Kraków stara się mocno o podobną promocję i choć miną lata, zanim będzie nas na to stać, popieram pomysł rękami i nogami (choć wcześniej widziałabym jednak chętniej Pragę czy Wiedeń). Także enjoy.
Więc tak. W nowym filmie Allena wygrywa Rzym. Czego nie można powiedzieć ani o zakochanych bohaterach, ani o scenariuszu, ani o wizji świata, którą reżyser próbuje nam sprzedać.
Czy warto? Według mnie nie, ale – żebyśmy się dobrze zrozumieli – jestem pewna, że czas podczas seansu upłynie Wam znośnie, a po filmie pozostanie w głowie kilka przyjemnych obrazków. A że fabularnie nie ma to większej wartości, to już, wiecie, inna sprawa…