Wśród polskich widzów wciąż pokutuje przekonanie, że współczesna kinematografia rodzima do niczego się nie nadaje, a polskie kino to właściwie tylko filmy pokroju Kac Wawa i Listy do M. Oczywiście, to okrutna bzdura, bo każdego roku mamy co najmniej kilka ambitnych i wartych uwagi projektów, ale gdy oglądam takie filmy jak Żyć nie umierać myślę sobie, że twórcy doskonale wyczuwają te nastroje i równie doskonale się do nich dopasowują, oferując filmy do bólu wtórne i wystudiowane. Niszcząc przy tym garść szczerego, świeżego dobra, którą próbują do tego odbioru wnieść ich zdolniejsi koledzy.
Jest taka scena w Żyć nie umierać, gdy jeden z bohaterów mówi załamanemu diagnozą koledze, że ma teraz trzy wyjścia: może zmienić scenariusz, iść w tango lub zrobić remanent. Twórcy filmu nie przypuszczali nawet, jak doskonale to pytanie pasuje do projektu, którego się podjęli i jak ważne było jego zadanie przed rozpisaniem fabuły. Mając świadomość (nie wierzę, że nie), jak bardzo ograny jest temat, którym chcieli się zająć, wystarczyło zastanowić się, czy faktycznie atrakcyjne jest owo pójście w tango – rzecz, którą robiono już z tym zagadnieniem wielokrotnie, wielokrotnie się na nim zresztą wykładając, czy może jednak warto zmienić ten smutny, ważny, ale jednak utarty już i nudny schemat lub – ambitniej – zrobić remanent, zmienić podejście, pokazać stare jako nowe, zadać te same pytania, ale inaczej. Serio, jeśli coś z tego filmu nadawałoby się do zapamiętania, przejścia do historii to właśnie ta kwestia – pytanie, które powinien zadać sobie każdy, kto chce pokazać światu coś, co świat już widział.
Ale Maciej Migas wpadł w jeszcze inną pułapkę: stworzył film, inspirując się historią swojego przyjaciela. Co – oczywiście – samo w sobie nie jest żadną zbrodnią, chyba że a) losy bliskiej osoby wydają się ciekawe, a jej postawa niezwykła tylko nam, b) mówimy o nich, by przykryć własne braki. W Żyć nie umierać zagrały trochę oba te powody, ale o ile pierwszy można zrozumieć i wybaczyć, w końcu odbiór bywa subiektywny, o tyle drugiej już nie bardzo. Dedykacja, zawierająca odniesienie historii Bartka Kolano do rzeczywistej osoby i realnych zdarzeń, która pojawia się tuż przed napisami końcowymi, jest jak gwóźdź do trumny. Ta historia inspirowana jest życiem tej i tej osoby, ale w rzeczywistości to, na czym się opiera i z czym bohater się zmaga, było zupełnie inaczej (lepiej, łatwiej). To była ta inspiracja czy nie? Mówię prawdę czy jednak tworzę fikcję? Chciałbym ukazać rzeczywistość czy jednak nie mogę nie skusić się, by ją podrasować? To życie jest jednak pełne dramaturgii czy trzeba ją sztucznie wygenerować?
Nie lubię takich zagrań. Nie lubię, gdy reżyser traktuje widza jak głupca, który nie pojmuje związków przyczynowo-skutkowych, nie zauważa niespójności fabularnych, nie wyczuwa fałszu zachowań, dialogów i decyzji bohaterów. Celowanie w realizm to nie tylko obarczenie postaci problemem, który może dotyczyć każdego z nas, stawianie jej przed ważnymi wyborami i uniwersalnymi pytaniami. To także opieranie się pokusie czynienia jego świata bardziej ponurym niż jest w rzeczywistości, a finału historii szczęśliwszej niż mogłaby być w rzeczywistości. Życie nie jest czarno-białe, film starający się je odzwierciedlić, musi tę ambiwalencję jego barw zachować. Bez podpowiadania widzowi, że teraz powinien się uśmiechnąć (silenie się na rozbawienie widza tekstami, które każą schować się pod stół z zażenowania), a teraz posmutnieć (depresyjne zdjęcia), a za chwilę (tonacja muzyczna w górę) w ogóle się popłakać. I używania tym podobnych rozwiązań, nagminnie. Efekt? Brak najmniejszych emocji, co przy temacie tego kalibru jest katastrofalną pomyłką.
Szkoda do takich filmów talentu Tomasza Kota, który robi tu, co może, by miałkie kwestie przekształcić w coś wartościowego. Aktor wyciska każdą scenę jak cytrynę, jest doskonały zarówno w części dramaturgicznej (znów fenomenalna metamorfoza fizyczna), jak i komediowej, niepodobna ocenić, w której lepszy. Ale nawet wspaniały aktor nie sprawi, że scenariusz stanie się wiarygodny, a otaczające go postaci niebanalne.
Czy polecam? Niestety, nie.