Coma zachowa się na kartach historii. Niezależnie do tego, czy była dobra, czy słaba, była ostatnią produkcją Tony`ego Scotta, który popełnił samobójstwo tuż przed premierą. Przez moment wątpiłem czy mini-seria zostanie wyemitowana, ale twórcy postąpili słusznie i wypuścili ją, dedykując produkcję bratu Ridleya Scotta. Wspólne nazwisko obu Panów, napełniało mnie sporymi oczekiwaniami. Zobaczcie jak rzeczywistość zrewidowała mój pogląd.
Serial rozpoczyna się od przedstawienia nam miejsca o nazwie Instytut Jeffersona, gdzie trafiają pacjenci w stanie śpiączki. Miejsce od początku wzbudza spore kontrowersje, a po sieci krąży amatorski filmik z włamania do budynku, który sugeruje, że dzieje się tam coś złego.
Chwilę potem akcja przenosi nas do szpitala Memorial, gdzie poznajemy czwórkę młodych studentów medycyny, w tym naszą główną bohaterkę. Ok, poprawka, poznajemy ją chwilę wcześniej, kiedy prawie umiera, ale poza spotkaniem swojego przyszłego szefa przy tej okazji, ta scena nie wnosi kompletnie nic do fabuły, a szkoda.
Tak więc, nasza młoda i ambitna studentka, która nie jest jeszcze zniszczona i przemielona przez system, nadal troszczy się o pacjentów i chce szerzyć dobro na całym świecie. Przy tym wszystkim, jest również potomkinią założyciela szpitala, więc może cieszyć się czasami trochę większymi przywilejami niż reszta stażystów.
W szpitalu, w którym uczy się swojego zawodu, odkrywa, że liczba osób zapadających w śpiączkę, bez wyjaśnienia i w trakcie operacji, zdecydowanie przekracza przyjętą normę. I tutaj rozpoczyna się cała akcji, według której Susan Wheeler (studentka), z pomocą doktora Marka Bellowsa (jej szef) odkrywają sekret, który się za tym kryje.
Jak się okazuje (przed chwilą wyczytałem na wikipedii), serial powstał na kanwie powieści Robina Cooka, mistrz thrillerów medycznych, który był moim ulubionym autorem w okolicach podstawówki. Jego książki, faktycznie wciągające, były jednak na dłuższą metę bardzo podobne do siebie i nużące, ale z tego co pamiętam Coma była jedną z tych lepszych. Postaram się tym jednak nie sugerować w recenzji, zwłaszcza, że czytałem ją bardzo dawno temu.
Początkowo, po kilkudziesięciu minutach, kiedy akcja w serialu wreszcie zaczęła nabierać tempa, uznałem, że pomysł jest bardzo dobry i ma potencjał na znacznie więcej niż dwa odcinki. Niestety z tych słów musiałem wycofać się bardzo szybko.
Pierwszym zgrzytem logicznym, który przykuł moją uwagę, był fakt, że studentka medycyny, która przyszła do szpitala na staż zaledwie dwa dni temu, od razu angażuje się w tak ogromną sprawę. No niby faktycznie są jej stawiane jakieś przeszkody, ale zanim się obejrzymy, już jest naczelnym śledczym szpitala. No dobra, niech będzie. Zniosę nawet jej skrajny idealizm, który chyba jednak u lekarza, nie jest aż tak dobrą cechą.
Niestety, im dalej w las, tym coraz gorzej. Akcja bardzo szybko zwalnia i w zasadzie wlecze się przez cały serial. I mówiąc akcja, nie mam na myśli kilkunastu minut pogoni mordercy za ofiarą, rodem z Polsatowskich wieczorów z Seagalem. Zwroty akcji praktycznie nie istnieją. Mamy może dwie kluczowe sceny w odkrywaniu zagadki, które i tak kompletnie nie zaskakują. W zasadzie jedyna zagadka serialu, czyli w jaki sposób pacjenci zapadają w śpiączkę, również zostaje rozwiązana kompletnie bez polotu. Najgorsze jest jednak ostateczne zebranie dowodów przeciwko multimiliardowemu spiskowi. Po prostu musimy uwierzyć, że Susan i Mark w swoich pięknych umysłach, przeanalizowali dane, które nam nawet nie zostały pokazane i znaleźli dowód. Zapomnij o tym, że dowiesz się jak do tego doszli. Po prostu doszli.
Ja oczekiwałem tutaj śledztwa z prawdziwego serialowego zdarzenia. Chciałem zwrotów akcji, zaskakujących odpowiedzi, a tymczasem dostałem produkcję, w której wiadomo kto jest zły od dosłownie pierwszej minuty. Nie ma tu najmniejszego zaskoczenia. Każda osoba, nawet średnio inteligentna, powie od razu, maksymalnie po 20 minutach serialu, że negatywni bohaterowie, to ten, ten i ta. Gdzie więc leży rozrywka? Skoro nie w sposobie rozwiązania sprawy i nie w zwrotach akcji? Ano, bracia Scott postawili na coś, co może i świetnie sprawdza się w filmie (chociaż, dla mnie to jest powód, na niechodzenie do kin), ale na pewno nie w telewizji. Sceny akcji, sceny ucieczek, sceny walki. Dostajemy całą serię nic nie wnoszących bieganin, po korytarzach, parkach itp.
Jak już wspomniałem wcześniej nie są to nawet efektowne pościgi. Po prostu typowa sztampa. Główny bohater pędzi ile sił w nogach, agresor spacerkiem podąża za nim, a na koniec bohater i tak chowa się w jakimś idiotycznym i banalnym do odnalezienia miejscu, tylko po to, żeby wyskoczyć prosto na swojego napastnika w najmniej odpowiednim momencie.
Niech nie zdziwi Was, że ważąca 55 kilogramów, filigranowa kobietka, uderza rurą o długości dwóch metrów sprawnie jak ninja. Rzuca również żeliwnymi pokrywami od studzienek kanalizacyjnych, jakby to były pudełka od pizzy…
No dobra, jeśli myślicie, że powiedziałem już wszystko co najgorsze o serialu, to mam złe wieści. Dopiero dochodzimy do najdurniejszych elementów. Bo o ile do połowy drugiego odcinka, jest powolnie, ale dość klimatycznie i spójnie, to końcówka serialu woła o pomstę do nieba.
Pozwólcie, że wprowadzę Was w sytuację. Susan wie, że jest obserwowana, ludzie giną, wie, że nikomu nie może zaufać. Jaka jest więc jej decyzja w momencie gdy zupełnie obcy policjant przekazuje jej dokumenty od Marka, które są dowodem i rozwiązaniem sprawy (zaznaczmy, że policjant nie wie co trzyma w rękach)? Bohaterka, bez zastanowienia, od razu mówi mu co to jest i do czego jej posłuży. Oczywiście policjant jest zły, więc szybko powala Susan na ziemie.
Piękne co?
Dalej nie jesteśmy przy najgorszym. Najgorszy moment, to kiedy Susan już ma umrzeć, a policja wie, że jest ona w instytucie Jeffersona, ale nie ma dowodów, żeby wejść do środka. Wtedy do gry wchodzi jedna z drugoplanowych złych postaci, która akurat w tym momencie odzyskuje sumienie i nie dość, że uwalnia Susan z więzów, to ni z gruchy, ni z pietruchy, bez żadnego powodu, przy wszystkich swoich wspólnikach w zbrodni, wypala, że wie gdzie jest Susan… Przyrzekam Wam, że nie podano żadnego powodu tego zachowania…
Takich absurdów jest więcej. Spisek wprowadzający pacjentów w śpiączkę, ma w kieszeni nawet szefa policji, ale do brudnej roboty używają, zamiast profesjonalisty, jakiegoś psychola, który przy co drugiej scenie z jego udziałem ma ogromne halucynacje. Nie no, trzyma się kupy, nie ma co.
Idźmy jeszcze dalej. Instytut Jeffersona, jest tak nowoczesny, że naprawdę robi wrażenie. Sprzęt rodem z science fiction. Niestety konstruktorzy budynku o wartości kilku miliardów dolarów, zapomnieli założyć czytników identyfikatorów, które mają nawet call center w Polsce. Więc jeśli tylko uda ci się przejść przez główne drzwi, możesz latać po całym kompleksie jak opętany. Nawet pokoje z najtajniejszymi danymi nie są dodatkowo zabezpieczone.
Oczywiście na koniec produkcji nie dowiadujemy się nawet kto za tym wszystkim stał. Ktoś powie: „Jak to? Przecież wiemy kto stał, kilku lekarzy!” No pewnie, ale jednak była to multimiliardowa operacja, jak zresztą mówi nawet Mark na początku serialu. Niestety kto finansował przedsięwzięcie, nie dowiemy się z serialu.
Jak widzicie serial jest zrobiony dla osób z iq w okolicy 65, a szkoda, bo sam pomysł na intrygę i spisek był rewelacyjny, ale rozwinięcie po prostu spłaszczyło wszystko i szło na skróty wszędzie gdzie się dało. Na sam koniec produkcji, dostajemy jeden, niewiele wnoszący, ale mimo wszystko odrobinę zaskakujący zwrot akcji, który nadaje całości odrobinę sensu, gdyż tworzy pytanie. Czy etycznym jest zabić kilkaset/kilka tysięcy osób, aby nauczyć leczyć się różne nieuleczalne do tej pory choroby? Z tym pytaniem pozostawię Was, bo oczywiście, jak to bywa z pytaniami z etyki, nie ma na nie dobrych odpowiedzi. Serial też nie odpowiedział na nie, a jedynie zalał nas tanim idealizmem. Polecam trzymać się jak najdalej i współczuje Tony`emu Scottowi tak fatalnego zamknięcia dorobku filmowego.