Nie będę oryginalny kiedy powiem, że moja przygoda z książkami zaczęła się na poważnie od Harry’ego Pottera. Taką samą literacką drogę jak ja przeszła ponad połowa moich rówieśników, choć niektórzy z równie dużym sentymentem wspominają także kultowego Mikołajka, choć różnica jest tutaj zasadnicza – Mikołajek od zawsze był i będzie małym brzdącem z dziecięcymi przygodami, a Potter dojrzewał wraz z czytelnikami, mając dokładnie takie same problemy życiowe jak oni (nie licząc oczywiście walki z Sami Wiecie Kim). To dlatego ta książka stała się tak niewiarygodnym hitem sprzedaży, do którego można cyklicznie wracać i wsiąkać tak samo, jak za pierwszym razem.
Potem już była różna literatura. Jedni wsiąkali we Władcę Pierścieni, którego szczerze literacko nie trawię mimo całego szacunku do stworzonego świata, kto inny dla kontrastu łapał się za całą sagę Wiedźmina, która także ma tą niesamowitą moc zabierania całych tygodni z życiorysu. Generalnie tak właśnie jest z trylogiami, czy generalnie seriami książek – one szczególnie potrafią przy sobie utrzymać czytelnika przez to, że tak jak w serialach, ciągle człowiek chce się dowiedzieć jakie będą dalsze perypetie bohaterów. Dobrze wiecie, że czasem kończąc pojedynczą książkę czuje się ogromny niedosyt.
To samo zauważyli także inni autorzy i raptem zaczęły jak grzyby po deszczu pojawiać się najróżniejsze serie książek różnych gatunków. Jedne były świetne (np. literatura skandynawska), inne wołały wręcz o pomstę do nieba swoim poziomem, a łapanie za głowę wywoływały swoją niczym nieuzasadnioną popularnością. Przykłady? Saga Zmierzch oczywiście no i trylogia zaczynająca się od ’50 twarzy Grey’a’.
Literatura popularna, a adaptacje filmowe
Książek gorszych jest oczywiście więcej niż tych dobrych i w sumie ta ich popularność nie jest aż tak dziwna, jak się na to trochę szerzej spojrzy – miałka książka znajduje uznanie wśród miałkich intelektualnie ludzi, a jak powszechnie wiadomo czarna masa dominuje nad masą… inną. Ilościowo, oczywiście. Nie dziwne jest więc, że proste historie, prostym językiem pisane znajdują szerokie uznanie – bo są zwyczajnie proste w przyswajaniu.
A skoro książka jest łatwo przyswajalna, to film, biorąc jego naturę pod uwagę, siłą rzeczy będzie jeszcze łatwiejszy w odbiorze. Chyba, że reżyser okaże się ogarnięty i wraz ze scenarzystą zrobią adaptację, a nie przekład filmowy. Wtedy nawet banalna z pozoru historia może zostać opowiedziana w sposób zapierający dech w piersiach. Umówmy się – tak właśnie jest w przypadku prostego jak konstrukcja cepa Władcy Pierścieni, który mimo to stał się kanonem kina fantasy. W przypadku Hobbita to się już niestety nie udało.
„50 Twarzy Grey’a” miało szansę, by ze słabej historii stać się czymś jak „9,5 tygodnia” na miarę XXI wieku.
W przypadku „50 Twarzy Grey’a” też można było mieć nikłą nadzieję na to, że reżyser weźmie całość na poważnie i stworzy nie tylko adaptację taniej pikanterii, a raczej postara się nakręcić coś na podobieństwo „9 i pół tygodnia” na miarę XXI wieku. Bo o dziele pokroju „Ostatniego Tango w Paryżu” raczej nie ma co marzyć, to zupełnie inna liga.
Można było liczyć na coś niezłego, bo pomysł na samą książkę wcale nie jest zły. To prawda – jest napisana w sposób, który powinien odstręczyć nawet najbardziej zagorzałych fanów taniej literatury, jest niesamowicie powierzchowna pod kątem struktury emocjonalnej bohaterów, brakuje w niej ciągłości pomysłu, totalny gniot warsztatowy oparty na tanich chwytach. Ale pomysł sam w sobie ma potencjał na stworzenie naprawdę niezłego filmu o zabarwieniu erotycznym i to nawet z jakimś znośnym morałem.
Ale na to nie ma raczej szans, bo ludzie by tego nie kupili. Nie tego się spodziewali, nie tego oczekują, a z pewnością nie to chcą zobaczyć na ekranach kin.
Dla kogo jest 50 Twarzy Grey’a?
Jak dwa miesiące temu zobaczyłem na fb, że już ktoś ma bilet na premierę 50TG to mnie zmroziło. „Że już, że teraz, ale po co?!” zadawałem sobie pytania póki nie zwróciłem uwagi na awatar przedstawiający osobę która mało znam, ale z pewnością kontakt nie trwał zbyt długo przez wątpliwą wartość w ewentualnej konwersacji.
Ostatnie 3 tygodnie to zalew mojego wall’a informacjami o tym, że kolejna dziewczyna idzie na premierę. Każda taka informacja upstrzona serduszkami, buziaczkami i innymi przymiotami charakterystycznymi dla ludzi typu ‘heh’ (pamiętacie ten tekst? Pasuje tu idealnie). Dokładnie wiadomo do kogo ta książka trafiła i do kogo ma trafić ten film.
Podstarzałe kobiety tęskniące za cielesnymi uniesieniami i młode siksy, które po pierwszym pocałunku są pewne swojej seksualnej wiedzy. Ograniczone werbalnie i intelektualnie panny, dla których była to jedyna książka przeczytana od podstawówki. Kobiety wiedzące, że na coś takiego nie mają co nawet liczyć. Te, których wyuzdane myśli nigdy nie zaznają urzeczywistnienia.
Z całym szacunkiem dla płci pięknej – to ma trafić do tych, które raczej piękne nie są, a jeśli są, to określenie „piękny umysł” jest im wyjątkowo obce. Dokładnie tak to wygląda patrząc na to, kto kupił bilety na walentynkową premierę i kto się tym chwali na forum publicznym.
Mam z tego trochę podłą satysfakcję przeszywaną dość mocnym zażenowaniem i naprawdę czekam, aż w pełnej krasie ten film wejdzie do kin. Chcę zobaczyć te damskie tłumy pędzące w oparach podniecenia.
Każdy jednak ma takie uniesienia, na jakie zasługuje. Jednym wystarczy niemieckie porno, kto inny obejrzy 50 Twarzy Grey’a, a jedno od drugiego wcale tak daleko nie leży. A że teoretycznie film mógłby, przynajmniej w teorii, odnosić się do problemu BDSM (o ile można nazwać problemem coś, na co dwie osoby się zgadzają)? To nie ma znaczenia. Ważne jest powtarzane w kółko jak mantra słowo ‘seks’, które ma przyciągnąć miliony przed srebrny ekran.
Z pewnością przyciągnie. A w zamian dostaną papkę dla dorosłych dzieci, która jest tak samo infantylna jak książka, na której podstawie została stworzona. Kilka cycków (tzn. ciągle te same w różnych konfiguracjach), zagryzionych warg, wciąż powtarzane „czy tego chcesz” i totalny brak oczekiwanych emocji dostaje się za to w standardzie.
I tak będzie przy każdej kolejnej części, bo nie łudźmy się – kolejne też powstaną, też będzie nakręcana maszynka transgenicznego, daleko od przyzwoitości seksu i znowu te samy masy liczące na softporn dla ubogich będą waliły drzwiami i oknami do kin.
A wtedy ja, siedząc w restauracji nieopodal wejścia do kina, będę z sarkastyczną satysfakcją patrzył na te wszystkie kobiety o wątpliwym poziomie zmierzające na film, który ma być urzeczywistnieniem ich wyobrażeń o sytuacjach, które nigdy ich nie spotkają. W duchu będę się śmiał z ich wypieków, które na samą myśl o pikantnych, tandetnych scenach pojawiły się pierwszy raz od niepamiętnych czasów na ich buźkach. I będę współczuł ich głęboko zażenowanym facetom (o ile takowych mają), że będą musieli siedzieć na sali kinowej pełnej gorących oddechów. Gorętszych niż te, których doświadczają każdego wieczoru.