Wszyscy tak strasznie narzekamy na pierwsze i drugie części podzielonych fabuł, że niemal zupełnie zatracamy radość oczekiwania na ich finał. A gdy przygoda się kończy, żałujemy i cicho przyznajemy, że było warto, że w sumie to nic, że oni to wszysko tylko dla kasy, że przeżywać trzy lata pod rząd takie seanse, to jednak świetna sprawa. Dokładnie tak poczuje się większość z Was, gdy za tydzień ujrzy napisy końcowe Hobbita: Bitwy Pięciu Armii – ostatniej części drugiej trylogii Petera Jacksona, która wspaniale spaja wszystkie części wyprawy krasnoludów i łączy je z największym dziełem reżysera, Władcą Pierścieni.
I właśnie te finalne – choć przecież tylko jedne z wielu – sceny Hobbita udowadniają po raz kolejny, jak wielkie wyczucie w kreowaniu wyjątkowego, tolkienowskiego świata ma Peter Jackson. Nowozelandczyk, który od blisko 15 lat niemal mieszka w Śródziemiu (a z pewnością z niego żyje), po raz kolejny zaprasza nas w samo serce przygody, gromadząc w tej 140-minutowej historii niemal wszystko, za co go pokochaliśmy. Są tu wielkie sceny zbiorowe i momenty kameralne, intymne, imponujące epizody batalistyczne i niepozorne, generujące emocje wielkiego kalibru potyczki słowne (także z samym sobą), są zmieniające bieg historii decyzje i ciche, jednostkowe dylematy, wreszcie – plejada bohaterów, tytułowe armie, z których każda ma swoje, i to nie byle jakie, pięć minut, przepiękne plenery, zapierające dech w piersiach krajobrazy. Tak, to wciąż to samo Śródziemie, które zachwyciło nas wszystkich, gdy drżelismy o losy Drużyny Pierścienia.
W logicznym następstwie wydarzeń fabuła Bitwy Pięciu Armii nabiera rozpędu. Zostajemy wrzuceni dosłownie w sam środek ognia, tempo akcji jest idealne, film ani się nie dłuży, ani nie kończy zbyt szybko – na wszystko jest tu czas. Swój moment mają nie tylko siejący postrach Smaug i tytułowe armie, ale także postaci ciekawe, intrygujące, dla których albo zabrało wcześniej czasu (król Thranduil, fantastycznie zagrany przez Lee Pace’a), albo został on im podarowany dopiero we Władcy Pierścieni (Galadriera, Saruman). Jest nawet mój ukochany Radagast Bury – jedna z najfajniejszych tolkienowskich postaci, wspaniale zilustrowana przez Sylvestra McCoya. Bitwa… bezwzględnie należy jednak do dwóch, najważniejszych tu bohaterów: Thorina, którego przemiana i walka z samym sobą to jeden z najciekawszych dramatów Śródziemia, i Bilbo, z którego Martin Freeman wyciąga absolutne sto procent hobbickości:) Wspaniałe role, to się chce oglądać i oglądać.
Najmniej udane sceny dotyczą konsekwentnie naciąganego wątku Kili i Tauriel, choć postać kransoluda zyskuje (głównie wtedy gdy działa w pojedynkę). Jest tu, jasna sprawa, sporo mankamentów, scen, które powodują przewrócenie oczami (to przede wszystkim drobiazgi batalistyczne i kilka zbyt patetycznych mów), ale – ludzie – to walka armii Śródziemia, nie II wojna światowa. Jeśli chcecie widzieć realizm wojny, włączcie sobie Furię. W Hobbicie to po prostu nie razi. A wspominane już końcowe, pełne sentymentu sceny powrotu Bilba do Bag End rekompensują naprawdę wszystkie potknięcia.
Przygoda zakończona. Za rok w Boże Narodzenie nie będzie już jednej z najgłośniejszych premier roku, a ja i Szymalan nie będziemy wstrzymywać naszego rankingu muzyki filmowej dla Shore’a, który po raz trzeci pod koniec roku mocno w przygotowanej liście namieszał. Pozostaje ciepły uśmiech na myśl o kolejnym pięknym wykonaniu cudownej historii i miła tęsknota za szybkim powrotem do tego wyjątkowego świata.
Czy polecam? Tak. Ja – w odróżnieniu od poprzednich części – tę obejrzałam nie tylko w trójwymiarze, ale jeszcze w IMAX. I o ile samo 3D jak zwykle bardziej mnie irytowało niż cieszyło (dramat podwójnych okularów), o tyle różnica i jakość, jaką niesie za sobą wielki format imaxowego obrazu to niepodważalna zaleta tej technologii i każdemu, kto chce widzieć piękno Śródziemia w pełnej krasie serdecznie tę wersję polecam. I każdą inną, bo Bitwa Pięciu Armii jest warta każdej z nich.