Rate this post
Hugo i jego wynalazek to bardzo ładny film. Jest tu trochę życiowej mądrości, trochę smutku, żalu i tragedii, trochę śmiechu i nieskomplikowanego komizmu; jest też całkiem sporo pięknych zdjęć i trójwymiarowych efektów, które świetnie się odnajdują w tej baśniowej konwencji. A mimo to czegoś mi w filmie Scorsese zabrakło.

Hugo Cabret (Asa Butterfield) jest sierotą i mieszka na paryskim dworcu. Konkretnie w samym centrum wielkiej machiny zegarowej, do której dostać się można przez dziury, kratki i inne kryjówki. Na co dzień zajmuje się trzema rzeczami: nastawia i oliwi dworcowe zegary (to zadanie zlecił mu wuj-pijaczyna, który wziął Hugo pod opiekę i… więcej się nie pojawił), ucieka przed okrutnym dworcowym inspektorem (Sacha Baron Cohen), którego życiowym celem jest łapanie „bezpańskich” dzieci i lokowanie ich w sierocińcach; i próbuje naprawić tajemniczego robota. Ten ostatni cel właśnie najbardziej zaprząta jego głowę najbardziej i prowadzi do małego sklepiku z zabawkami, w którym pracuje Papa Jurek (Ben Kingsley) – niezbyt przyjaźnie nastawiony do chłopca mężczyzna, o którym prawda wkrótce wyjdzie na jaw. W odkrywaniu tajemnic pomaga chłopcu chrześnica sprzedawcy – Isabelle (Chloë Grace Moretz).

Smutna historia Hugo jest tu pretekstem do przedstawienia jeszcze smutniejszej opowieści o Georgesie  Mélièsie – jednym z pionierów kina, twórcy kilkuset filmów i autorze wielu rozwiązań filmowych, które na długo zagościły w repertuarze środków produkcji kina. Mamy więc okazję zobaczyć, jak pracowano nad filmem na początku XX wieku, jakie były tego efekty, czym dla twórców kina właściwie było making movies. To intrygujące, mocno z naszego punktu widzenia (odbiorców technologii 3D choćby) infantylne i dość zabawne projekty, które ówcześnie były absolutnie nowatorskie i pożądane. Znów więc złote lata kina, znów kino w kinie, znów gwiazdy, których blask ugasił bieg dziejów. Akademia kocha takie historie – nie dziwi więc zupełnie liczba nominacji.

Brakuje jednej – dla Bena Kingsleya w kategorii aktor drugoplanowy. Niesamowita twarz, która potrafi pokazać tak wiele skrajnych emocji i postura, której mimo swej pozornej niezgrabności i mizerności, udaje się odtworzyć maksimum treści. Nie widziałam jeszcze wielu filmów Kingsleya, ostatnio chyba Dom z piasku i mgły – i do dziś mam przed oczami desperację, upór i surowość, które jako pułkownik Behrani nosił na twarzy przez cały film. W Hugo jest absolutnie wspaniały; takie role aż chce się oglądać.

Fantastycznego smaku dodaje historii muzyka Howarda Shore’a, autora świetnie rozpoznawalnych kompozycji do całej trylogii Władcy Pierścieni i kilkudziesięciu innych filmów, który ma wyjątkowe szczęście bycia docenianym w odpowiednim czasie. Liczę, że i tym razem Akademia nie zawiedzie i odda statuetkę temu, który najbardziej na nią zasłużył. Bo muzyka w Hugo jest magiczna.

Jeszcze słowo o zdjęciach: scena w bibliotece, gdy nieruchome obrazy zmieniają się w kadry i koniec przemowy  Mélièsa, który zastyga z papierosem w ustach, by… no właśnie, to trzeba zobaczyć – mistrzostwo świata.

Same superlatywy, a przecież wcale nie zostałam przez Scorsese zaczarowana. Mimo ładnej historii, możliwości zapoznania się z tymi, którzy postawili fundament pod współczesne kino, rewelacyjnych zdjęć i cudnej scenografii, pięknie zrobionego filmu w ogóle, Hugo nie rozłożył mnie na łopatki, trudno mi było przebrnąć przez początek, a i później oglądało się to po prostu w porządku, bez fajerwerków, bez ekscytacji, bez szeroko otwartych oczu. Być może jako laik w temacie historii kinematografii i technik produkcji filmu nie mam prawa docenić filmu tak, jak on na to zasługuje. Być może nawet odgaduję, gdzie tkwi mistrzostwo tej formy, ale nie umiem tego nazwać. Wiem tylko, że czegoś tu po prostu zabrakło. Czego? Zabijcie mnie, ale nie wiem.

Czy polecam? Tak, ale nie popełniajcie mojego błędu, nastawiając się na film rzucający na kolana. To nie to.