Skyfall i Skyfall, wszędzie tylko Skyfall. A przecież kina w weekend proponują o wiele więcej niż kasowy hit. Pytanie tylko, czy to o wiele więcej, to coś wartego uwagi, a przede wszystkim wydania cennej mamonki. No właśnie. W przypadku Internatu – horroru firmowanego nazwiskami twórców ponurego Kruka i psychodelicznego American Psycho – szkód jest więcej. Bo film ani na większą uwagę, ani na zarobek, ani na dłuższą refleksję, po prostu nie zasługuje.
Angielski internat dla dziewcząt. W dobrze czującą się we własnym gronie grupkę dziewcząt wkracza „nowa”. Nie prezentuje się zbyt dobrze: poważna, smutna, mroczna i trochę przerażająca Ernessa (Lily Cole) jest zwiastunem nieszczęśliwym wypadków, które wkrótce zaczną nawiedzać prestiżową i spokojną dotąd szkółkę. Szczególnie dotknięta nową sytuacją jest Becca (Sarah Bolger), która wciąż nie może dojść do siebie po śmierci ojca i boi się, że straci również najbliższą przyjaciółkę. To Lucie (Sarah Gadon) właśnie stała się głównym obiektem zainteresowania Ernessy. Zazdrosna Becca widzi jednak w „nowej” dużo większe zagrożenie, niż inni. Jest się czego bać?
Średnio, bym rzekła. A ja – pamiętacie przecież – boję się w horrorach byle czego i jestem idealnym targetem dla mrocznych papek, żerujących na tanich emocjach:) Tutaj wielokrotnie na coś się zanosi, coś się (nie)uchronnie zbliża, ale ostatecznie nie wyskakuje zza rogu i nie pojawia się za ramieniem bohatera w towarzystwie szybkiego, mocnego ruchu kamery i mrożącego krew w żyłach gongu. Więcej w Internacie innego napięcia, napięcia erotycznego, które w ciekawy sposób pojawia się w tego typu zgromadzeniach osób jednej (młodej) płci. O ile relacje przyjaciółek sprzed „ery Ernessy” są jak najbardziej zdrowe, opierają się na pięknej, dziewczęcej przyjaźni, o tyle wejście w ich grono nowej uczennicy wprowadza między nie, a przede wszystkim Beccę i Lucy, intensywne, ale niezrozumiałe napięcie, które ciśnie i dusi tak bardzo, że w końcu musi wybuchnąć. I wybucha, choć sposób, w jaki się to dzieje, pozostawia wiele do życzenia.
Bo i fabularnie można było popisać się dużo lepiej. Historia osadzona w zamkniętej, kameralnej przestrzeni stwarza duże pole do popisu nie tylko dla autorów zdjęć i scenografii, ale przede wszystkim dla scenarzysty. Odcięte trochę od świata (mimo łatwego dostępu do cywilizacji), żyjące życiem tej małej, żeńskiej komuny, której są częścią, dziewczęta chłoną siebie nawzajem i zawiązują bardzo bliskie, emocjonalne relacje. I to jedno rzeczywiście uchwycone jest w znakomity sposób. Poza tym jednak za dużo tu niedociągnięć, tropów, które nigdzie nie docierają, płytkich pomysłów, nieznajdujących dobrych rozwiązań. Byłoby chyba lepiej pójść w schemat i zrealizować go dobrze, niż silić się na wydumane pytania, które koniec końców pozostawiają bez odpowiedzi. Nawet przyzwoicie zawiązana problematyka żałoby, radzenia sobie ze śmiercią bliskiej osoby, z odejściem, szukaniem i odnalezieniem w tym wszystkim siebie, w pewnym momencie wykoleja się i gubi w gąszczu scen pozarealnych. Jest różnica między otwierającym drogę interpretacjom niedomówieniem a wyrwami, których nie sposób ominąć czy przeskoczyć i w które prócz widza wpadają także twórcy.
Dobrze, że chociaż młode aktorki przeskoczyły marny koncept fabularny. Lily Cole – aktorka o przedziwnej, przykuwającej uwagę urodzie (i wzroście!) – idealnie wpasowała się w rolę i w duecie z uroczą, znaną z niedawnego Cosmopolis, uroczą Sarah Gadon stworzyła dokładnie taką postać, o jaką powinno było tu chodzić. Do tego zupełnie naturalna i niczym nie drażniąca (o co było łatwo w takiej roli) Sarah Bolger. Przyzwoicie.
Internat to horror w wersji light, więcej w nim dramatu z akcentem psychologicznego quasi-thrilleru niż rzeczywistego strachu. Słaby fabularnie, wygrywa jedynie nastrojowością, kameralnością, przyzwoitą grą i… krótkim trwaniem (82 min.). Czyli w gruncie rzeczy nic, na co warto byłoby wybrać się do kina.
Czy polecam? Raczej nie.