Filmy, których nie mogę się doczekać, odmierzam tylko jednym zegarkiem. Jest zawsze tożsamy z planami reżyserskimi geniusza współczesnego kina – człowieka, który jak nikt w świecie filmu potrafi z najdrobniejszych zakamarków ludzkiego umysłu wyjąć stos ważnych pytań, rzucić swoich bohaterów i widzów w świat wielkich dylematów, opakować je w spektakularną formę, a przy tym pozostać pokornym wobec zagadki, jaką jest dla nas (wszech)świat, człowiek i życie samo w sobie. Christopher Nolan, najinteligentniejszy współczesny reżyser, nie rozpieszcza swoich fanów. Na jego filmy trzeba czekać latami, ale ten czas – który obok pamięci jest przecież leitmotivem jego twórczości – jest cenny, bo gwarantuje otrzymanie czegoś, czego w kinie jeszcze nie było, co wyznaczy kolejną w nim granicę. Interstellar jest właśnie takim filmem. Czy to oznacza, że jest doskonały?
Nie, nie jest. To stwierdzenie – bolesne, mogłoby się wydawać dla kogoś, kto jak ja stawia brytyjskiego reżysera na absolutnym podium współczesnych twórców kina – niczego jednak Nolanowi nie ujmuje. Jego film potyka się dokładnie tam, gdzie jego bohaterowie – w warstwie emocjonalnej. I tak jak oni, im głębiej wchodzi w najintymniejsze, a jednocześnie najistotniejsze sfery człowieczeństwa, z tym większym spotyka się politowaniem. Co z jednej strony jest całkowicie uzasadnione, z drugiej trochę jednak smutne. Nolan – prywatnie ojciec czwórki dzieci – postawił wszystko na jedną kartę i stworzył melancholijną opowieść o utracie ojcostwa, historię ojca, który zostawia dzieci, by – jakkolwiek patetycznie to brzmi, tak jest w istocie – ratować świat. Interstellar to film o stracie. Chciałoby się dodać – kolejny, bo czym innym jest Memento (Shelby traci kontrolę nad swoją pamięcią i sobą samym) lub Prestiż(tragedia Angiera), a szczególnie historia poranionego Bruce’a Wayne’a, który przez całe życie zmaga się z poczuciem winy w związku ze stratą ojca [sic!] czy dojmująco smutna opowieść o usiłującym dobić do brzegu Cobbie (Incepcja), którego po stracie najbliższej osoby (dokładnie jak u bohatera Interstellar) największym pragnieniem jest znów przytulić swoje dzieci (!). Brzmi tak znajomo…
Ten dramat jednostki – fenomenalnie zinterpretowany przez Matthew McConaugheya, szczególnie w ściskającej za gardło scenie odtwarzania nagrań (najlepsza w filmie i dla mnie jedna z najbardziej dramatycznych, generujących wulkaniczne emocje scen w kinie w ogóle) – u zrębu idei wspaniale pokazuje, jak bardzo jesteśmy bezsilni wobec tego, co najprostsze, co jest w nas samych. Jak bardzo ta niemoc kontrastuje z postępem naukowym, zdobywaniem nowych przestrzeni, poznawaniem obcych światów. Kłopot z tym motywem polega na tym, że jest na tyle ludzki, by każdy w lot pojął jego ciężar gatunkowy, ale też na tyle oczywisty, by nie dać zamydlić oczu banałem. A w ten, niestety, ta część scenariusza wpada dość szybko i grzęźnie w nim w toku akcji coraz bardziej. Gdzie patos, jeśli nie właśnie tu? – można by słusznie zapytać. Trudno powiedzieć. To nie jest łatwe pokazać intymną tragedię w tak monumentalnej formie. Ale – nie sposób nie wspomnieć – Alfonso Cuarónowi w Grawitacji właśnie to udało się najlepiej. To znaczy, że można i że jest nad czym jeszcze pracować.
Ale w plądrowaniu ludzkiego umysłu i tworzenia alternatywnych, ale jednocześnie logicznych i możliwych światów Nolan nadal nie ma sobie równych. Jakkolwiek „ludzka” część fabuły, ten drugi człon w nazwie gatunku sci-fi, generuje największe kontrowersje w odbiorze, to jej rewers – owo science – wypada przy tej nieudolnej momentami fikcji jak statek kosmiczny przy latawcu. Tak naprawdę dopiero próba połączenia science z fiction sprawia reżyserowi trudności. I to najbardziej widoczne jest w dialogach, a jeszcze więcej – w monologach. Zaskakująco dużo tu wyświechtanych zdań, patetycznych mądrości, ckliwych banałów (głównie w wykonaniu Amelii, granej przez „tylko” dobrą Anne Hathaway). To bardzo dziwne, bo przecież filmy Nolana znane są z zapamiętywalnych na lata i kojarzonych tylko z nim onelinerów (by wspomnieć tylko o „Why so serious…?” w wykonaniu Jokera – postaci, w którą Nolanowie włożyli najlepsze teksty ever). I znów wracamy do punktu wyjścia – gdy w grę wchodzą emocje i osobiste doświadczenia twórcy, coś, co ma wielkie znaczenie dla niego, dla osób postronnych, uboższych o te doświadczenia, bywa tkliwe i nieautentyczne.
O tej przedziwnej fabule, pomysłach, których realizacja przyspiesza bicie serce i równolegle rozwiązaniach, które konsternują, a czasem wręcz żenują, naginaniu faktów do fikcji (epizody z bohaterką graną przez świetną jak zawsze Jessicę Chastain), finale, którego na dobrą sprawę mogłoby nie być (tak bardzo nie pasuje do nolanowskiej konwencji), można by dyskutować godzinami. A przecież oprócz niej jest tu tyle do podziwiania! I to dosłownie, bo warstwa wizualna, zdjęcia, to – nomen omen – kosmiczne kadrowanie, zapierają dech w piersi. I zachwycają czystością obrazu i dźwięku.
To zresztą zasługa przede wszystkim technologii, w której został nakręcony film i w której miałam okazję go zobaczyć. Jeśli jeszcze nie byliście w IMAX, naprawcie ten błąd. Żadne 3D nie daje takiego wrażenia, jak seans w miejscu, w którym obraz i dźwięk są dopracowane do perfekcji. Można się zakochać w takiej jakości. Gdyby wszystkie blockbustery były kręcone w technologii IMAX, każdy z nich tylko by na tym zyskał.
No i Hans. Owiana wielką tajemnicą ścieżka dźwiękowa, o której Zimmer nie chciał powiedzieć ani słowa w żadnym z tegorocznych wywiadów, której oficjalna premiera została wyznaczona dopiero na czwarty tydzień po oficjalnej światowej premierze filmu, by nikt nie miał pokusy oceniania jej w oderwaniu od filmu. Jest epicka. Monumentalna, patetyczna, a gdy trzeba niezwykle kameralna, dyskretna (czasem zupełnie zanika, a do obrazu przykleja się wielka, przerażająca cisza, po której zimmerowskie organowe dźwięki niemalże eksplodują mocą), ale zawsze stanowcza i sugestywna, niosąca olbrzymie pokłady emocji, których nie przekaże nic poza muzyką. Jest w niej sporo mroku, tajemnicy, niepokoju i melancholii, cudownie komponujących się z naprawdę dobrze tonowanym napięciem w centrum fabuły. Czasem jest może nieco zbyt powtarzalna – choćby w temacie głównym – a w połączeniu z hukiem silników wywołująca ogłuszający huragan dźwięków, ale to zupełnie nic. To nadal świetna muzyka. Nie lepsza od genialnej Incepcji, ale zdecydowanie ciekawsza od Człowieka ze stali, jeśli mówimy o ostatnich latach pracy kompozytora. Nolan i Zimmer – między tymi dwoma jest niesamowita chemia. I to czuć w każdym oprawionym muzycznie kadrze.
Z kina wyszłam zmieszana. Nie umiałam przyporządkować Interstellar do żadnej znanej mi kategorii, przykleić mu etykiety, którą znałam choćby z widzenia, porównać do czegokolwiek, co już w kinie widziałam. Szybko zrozumiałam, że to nie jest najlepszy film Nolana, że nie miał najmniejszych szans dorównać Incepcji (bo porównywanie go do trylogii o Batmanie z racji innych źródeł fabuły nie ma sensu). Im dłużej jednak myślę o tym filmie, a myślę od środowej nocy nieustannie, tym bardziej on we mnie dojrzewa i choć nadal widzę cały wór usterek, wrażenie doświadczenia tej podróży jest tak silne, że już teraz udałabym się w nią ponownie i obejrzała film jeszcze raz.
Czy polecam? To nie jest film dla każdego. Wymaga skupienia, przemyślenia, zmierzenia się z emocjami, które generuje. Ale to kino przez wielkie K, które – wbrew pozorom, w jakie popadamy oceniając filmy powierzchownie, opierając się na pierwszych wrażeniach – wyznacza kinematografii, a na pewno gatunkowi sci-fi, nowe granice. A więc – tak, iść, i to pędem.