Od kilku lat w gatunku filmów wojennych widoczny jest nowy trend. Wojna – która zawsze miała być w centrum akcji – zaczęła naprawdę nim być. Porzucono tragiczne i poruszające historie w stylu Szeregowca Ryana, zastępując je rzeczowymi rysopisami – o bohaterach mówiąc tylko tyle, ile trzeba, by oddać dominujące cechy ich charakterów. Zrezygnowano z bezpiecznych, rzucających światło na pole bitwy, ale skrywających to, co mogłoby przerazić, wywołać traumę planów ogólnych na rzecz detali, w których krew, pot, łzy i śmierć są obnażone w pełnej krasie (a raczej brzydocie). Taka jest właśnie Furia Davida Ayera – film, który nie oszczędza.
To chyba pierwszy od dawna (a może w ogóle) film, który pokazuje wojnę z perspektywy żołnierzy taką, jaka ona jest naprawdę. Brudną, bezlitosną, pełną pasji i okrucieństwa. Śledząc walkę czołgistów o przetrwanie nie potrzebujemy być przekonywani, że dla nich to – jak sami powtarzają – „najlepsza robota, jaka tylko może być”, a jednocześnie, że to odpowiedź na powołanie stanowcza, ale pełna strachu. Załoga tytułowej Furii to autentyczni, twardzi faceci, którzy – no, jasne, że tak – wewnątrz pękają z żalu za pozostawionym życiem i drżą z niepewności o jutro, o każdą kolejną minutę życia. Nie mają wielkich historii, właściwie niewiele w ogóle o nich wiemy. Wycinki ich życiorysów poznajemy tylko w kontekście jedynych zarysowanych grubszą linią losów młodego Normana, i to wystarcza, by pojąć, kim są i jacy są. A przede wszystkim – czym jest dla nich wojna, a raczej czym chcą, by dla nich była. Pracą. Jakkolwiek na każdym kolejnym odcinku przeprawy plutonu czołgów uświadamiają sobie, jak bardzo płonne są ich nadzieje. Że to wojna – i nic tego nie zmieni gry 18+.
To taki trochę film dla dużych chłopców. Ayer wpuszcza widzów w ciasne i brudne wnętrza czołgów, każe przyglądać się zakrwawionym, spoconym twarzom załogi, niemalże czuć smród śmierci wydobywającej się spod serii pocisków i strzałów. Niczego nie zasłania, przed niczym nie stara się uchronić, nie dba o wrażliwość i poczucie estetyki. A jednak w zadziwiający sposób jego film przyciąga uwagę obu płci. Autentyczność, którą udało się reżyserowi osiągnąć – mimo wielu absurdalnych scen i stylistyki niebudzącej skojarzeń z realizmem – to najlepsza broń przeciwko wątpliwościom.
Niewiele więcej można i trzeba tu mówić. Dobrze zagrany film – niczyja gra nie razi, a nawet przeciwnie, i to warto zauważyć, Jon Bernthal (Grady) i Shia LaBeouf (Bible) biją Brada Pitta na głowę. Ciekawą bardzo rzecz popełnił też zdobywca Oscara za muzykę do Grawitacji Steven Price. Ścieżkę niedorównującą, rzecz jasna, poprzedniemu filmowi, ale dającą nadzieję, że kompozytor nie przepadnie jak kamień w wodę – jak jego poprzednicy – po otrzymaniu statuetki. Znów mamy tu dużo niepokoju i mroku, choć użyte już na samym początku złowrogie chóry jednoznacznie kierują Furię w rejony twardych, ostrych dźwięków, które bolą tak samo, jak obraz, którym towarzyszą.
Czy polecam? Nawet tak.