W naśladowaniu innych reżyserów nie ma niczego złego. Pod jednym warunkiem – że robi się to dobrze. Niewielu to potrafi. Zazwyczaj biednemu, młodemu zwykle twórcy taka tania podróbka odbija się czkawką latami, podcinając skrzydła i spychając do rzędu trzecioligowych twórców kina. Adam Wingard nie musi się o to martwić – jego Gość to film czerpiący pełnymi garściami z dorobku jednego z nabardziej cenionych współczesnych reżyserów i… zachowujący przy tym twarz. W dodatku swoją własną.
A wszystko zaczyna się od bohatera – faceta, który, jak driver u Refna, pojawia się właściwie znikąd. Przystojny, czarujący, sprawiający świetne pierwsze wrażenie, ale i mocno zdystansowany, tajemniczy, powściągliwy w mówieniu o sobie, miejscu, do którego zmierza i celu przybycia. Sieje postrach wśród miejscowych rozrabiaków, biorąc sprawy w swoje ręce i załatwiając je radykalnie bez mrugnięcia okiem. Jak bohater, Refnowski real hero. Wcielający się w tę rolę Dan Stevens – podobnie jak Ryan Gosling w Drive – idealnie pasuje do tej roli. Niezwykle charyzmatyczny, grający przede wszystkim twarzą, a szczególnie oczami, w chętnie stosowanej przez Wingarda grze świateł, bardzo momentami przypomina Goslinga. Tym, co różni go od Kanadyjczyka (a Davida od drivera) jest ekspresja, która bohaterowi Refna została celowo odebrana. Tytułowy gość, choć również wydaje się w swojej grze nie wysilać, jest od swojego pierwowzoru bardziej przystępny. Driver swoją hermetyczną osobowością przyciągał tylko osoby połamane w równym stopniu jak on (Irene), David budzi zaufanie niemal wszystkich. I ta naiwność tych ludzi po prostu gubi kamerki.
Oczywiście, rozwój akcji Gościa szybko to porównanie z Drive gasi – postać Davida ewaluuje, nabiera charakteru, celowości, historii. I dobrze, że się tak dzieje, bo to moment, gdy Wingard mówi: „Tak, czerpię, ale mam też do powiedzenia coś od siebie”. I wiecie co? Fajne jest to, co mówi, chociaż tej historii nie można traktować serio – sytuuje się gdzieś na granicy parodii i kiczu, ale cały czas trzyma poziom i jest zaskakująco logiczna. Jest kilka luk, które można by wypełnić, miejsc do dookreślenia, ale to nadal spójny film, trochę mroczny, trochę przerażający, pełen akcji i intrygi, finiszujący w zaskakująco przewrotny sposób i świetnie bawiący się konwencją. Nawet aktorsko nie ma się tu do czego przyczepić – wprawdzie poza odlotowym Stevensem nikt tu się nie wybija, ale nikt też nie każe łapać się za głowę i marszczyć brwi (nawet aktorka wyglądająca żywcem jak Bożenka z Klanu daje radę). Gość to dobrze sklejony film.
Rzadko mówię o muzyce w filmach, która opiera się na playliście – zlepku istniejących w świecie muzyki od dobrych kilku lat kawałków, które doskonale odnajdują się poza obrazem i często czynią filmowi zaszczyt, oprawiając go. Tu ktoś miał wyjątkowe wyczucie, sklejając utwory, które idealnie ilustrują akcję, komponują się z nią, tworzą dodatkową jakość. Są – nawiasem mówiąc – w pewien sposób też bardzo podobne do muzyki z Drive, ale tam kawał dobrej roboty odwalił przede wszystkim Cliff Martinez, więc to tylko subtelne odniesienie. Nie mniej jednak – obok konstrukcji bohatera, gry świateł, wszechpanującej w niektórych scenach, tak bardzo Refnowskiej czerwieni (mocno w klimacie Tylko Bóg wybacza) to kolejny dowód na to, że można od kogoś ściagać jawnie, ale wciąż z umiarem.
Czy polecam? Tak. Dla mnie tojedna z nielicznych tegorocznych niespodzianek. Warto rzucić okiem.