Nigdy nie ukrywałam, że o kinie wiem niewiele. Nie znam – prócz podstawowych faktów – jego historii, nie widziałam wielu klasyków, które stanowiły krok milowy w rozwoju kinematografii, nie potrafię wymienić więcej niż kilku najważniejszych XX-wiecznych twórców. Nie jeżdżę na festiwale, nie mam stałego, ulubionego miejsca w żadnym kinie studyjnym, nie interesuje mnie wiele filmowych gatunków. Chodzę swobodnie po multipleksach, oglądam blockbustery i pławię się w mainstreamie, nie przejmując się tym, że nie łapię zachwytów nad arcydziełami bądź jakiegoś nurtu/dzieła/twórcy po prostu nie rozumiem. Nie będę więc i tym razem okłamywać Was, że w „Kobiecie z Piątej Dzielnicy” znalazłam coś, czego nie znalazłam i że ją doceniłam za coś, za co jej nie doceniłam. Że klimat, że atmosfera, że nieuchwytność, wrażliwość, tajemnica. Bo film Pawlikowskiego, to, mimo kilku elementów wartych uwagi, rzecz dla przeciętnego widza niezrozumiała, nudna i bezczelna w niespełnianiu złożonych obietnic. A tego w kinie lubić się po prostu nie da.
Kontrola – to słowo zdaje się towarzyszyć Tomowi (Ethan Hawke), głównemu bohaterowi filmu Pawlikowskiego, od samego początku. Bo Tom ma z tą kontrolą duży problem, rzec by można – Tom kontroli po prostu nie ma: ani nad sobą, swoimi popędami, rodziną, życiem, ani – jak się okaże – tym, co się wokół niego, z jego bezwiednym udziałem, dzieje. W wyniku niejasnych wydarzeń w ojczystym, amerykańskim kraju, Tom przybywa do Paryża z nadzieją odzyskania żony i córeczki oraz znalezienia pracy, pozwalającej im godnie żyć. Ale od samego początku wokół Toma dzieją się różne rzeczy: obskurny hotelik, w którym się zatrzymuje, przedziwna praca, na którą się decyduje, a także tajemnicza kobieta z tytułowej Piątej Dzielnicy, która zjawia się w jego życiu, stają się dla amerykańskiego pisarza wymykającą się z rąk, paryską codziennością.
To nie jest historia dla amatorów czytelnych przekazów. Nie ucieszą się także wielbiciele wartkiej akcji. Nie znajdą tu też nic – wbrew obietnicom producentów – fani prawdziwych thrillerów. Szukanie czegoś łatwo identyfikowalnego w „Kobiecie z Piątej Dzielnicy” jest w ogóle zajęciem karkołomnym. Dużo tu niedopowiedzeń, dużo spraw ujętych w cudzysłów, dużo nieodkrytych tajemnic, dużo oczywistości, których znaczenia widz może się tylko domyślać. Akcja filmu Pawlikowskiego snuje się leniwie od początku i wcale nie przyspiesza, gdy już zdążymy zorientować się w sytuacji głównego bohatera i wejść w jego perspektywę poznawczą. Mgła – ulubiony środek wyrazu reżyserów mających aspirację stworzyć film tajemniczy i niejasny – otula tu niemal każdą scenę, czasem tylko ustępując miejsca mrokom ciemnych, dusznych pomieszczeń, w których postaci usiłują się – z wątpliwym skutkiem – spełnić. Jest klimatycznie i dziwnie, ale, niestety, ani trochę intrygująco i ciekawie.
A o to trudno, bo główny bohater – obiekt zainteresowania wszystkich niemal pozostałych postaci filmu – jest zupełnie pozbawiony wyrazu. Zawłaszcza całą niemal akcję, dusząc w zarodku popisy dużo ciekawszych od niego charakterów – przede wszystkim młodziutkiej polskiej emigrantki, pracującej w hotelowym barze, Ani (rewelacyjna Joanna Kulig), oraz zmysłowej Margit (równie świetna Kristin Scott Thomas), koneserki sztuki, damy i muzy literatów w jednej osobie. To one odświeżają film, to sceny z ich udziałem zapadają w pamięć, to ich twarze i ich głosy prowadzą całą historię. Jaka szkoda, że to tak niewiele, że postawiono na postać nijaką, drewnianą, noszącą w sobie wprawdzie jakąś ogromną tajemnicę, ale nie robiącą jednocześnie nic, by tym swoim sekretem zaintrygować, wzbudzić w widzu ciekawość i palącą chęć odkrycia zagadki. A widz wcale domysłów nie snuje, przeciwnie – cała ta nadmuchana tajemnica o oczach przerażonej i wściekłej żony bohatera irytuje i odtrąca, do niczego nie prowokuje.”Kobieta z Piątej Dzielnicy” to produkcja na wpół polska. Na wpół – mimo zaangażowania się w rzecz trzech europejskich krajów – bo to film polskiego twórcy z mocnym polskim akcentem o twarzy Joanny Kulig. Ale polskość w „Kobiecie…” to coś więcej niż robiąca karierę poza granicami kraju młoda aktorka. Polskość w filmie Pawlikowskiego to konkretna nuta i konkretne obrazy, malowane z wrażliwością, precyzją i naznaczone wyważonym sentymentalizmem, nadającym całej historii to „coś”, co nie pozwala zaniżać oceny tylko przez wzgląd na nijaką, niezrozumiałą, nielogiczną wręcz fabułę. To „coś”, co po prostu pozostaje i nie pozostawia obojętnym, mimo że usypia i irytuje.
Film Pawlikowskiego nie bez powodu przeznaczony został do dystrybucji w kinach studyjnych. Masowy widz na polsko-francuskie chwyty się nie złapie. Przeciętny widz – jak ja – trafiony tą bardziej polską niż francuską czy amerykańską strzałą w odpowiednim czasie pozostanie zdezorientowany i podzielony między rozczarowaniem fabułą i sztucznie pompowanym nastrojem a uznaniem dla polskich i kobiecych akcentów w filmie. Tylko tyle albo aż tyle.
Czy polecam? Na sentymentalny, trochę może nostalgiczny czas – tak. Pozostałym raczej jednak odradzam.